sobota, 14 lipca 2012

Czereśnie na ulicy Pięknej

Nie ma jeszcze dziesiątej rano a my siedzimy na przystanku autobusowym na ulicy Pięknej w Warszawie. Naprzeciwko nas szara bryła ambasady amerykańskiej. Budynek rozczarował mnie od samego początku, nie wiem dlaczego myślałam,że będzie to coś w stylu przedwojennej wilii otoczonej zielenią. Siedzę w Wojtkiem Tomkiewiczem, który życzliwie odebrał mnie z Dworca Głównego. Przypatrujemy się ludziom stojącym pod ambasadą i próbujemy wyłowić z małego tłumku " naszych".Znamy się wprawdzie ze zdjęć na fb, ale czy zdjęcia mówią prawdę? Z Wojtkiem chyba najczęściej komunikuję się na fb i jakoś tak się złożyło,że siedzimy tu teraz i jemy czerwcowe czereśnie ze straganu, które kupiłam pośpiesznie na Dworcu Wilanowska po przyjeździe nocnym autobusem z Wrocławia. Wojtek wygląda dokładnie tak, jak na zdjęciu. On również jest dyrektorem ośrodka kultury. Zaczynamy machać do ludzi i woła ich po imieniu, trochę to śmiesznie wygląda, bo możemy się przecież mylić, ale pomysł jest zacny, bo po chwili na naszym przystanku stoi WSPANIAŁA DZIESIĄTKA WYBRAŃCÓW. Trochę oszołomieni, zaspani, ale widać, że mocno podekscytowani jak dzieci na kolonii podążamy za komendami Magdy, która wyrasta nagle jak z pod ziemi. Grupą wchodzimy do ambasady. Już na wstępie robi się nieswojo: strażnicy, bramki, kamery, kody. Skwapliwie wyciągamy wszystko, co nie można wnieść na teren ambasady: telefony komórkowe ( które trzeba wyłączyć), aparaty fotograficzne, laptopy, usb. Ania ściąga pasek. Niby nic, niby jesteśmy tu gośćmi, ale ta procedura jakoś działa na podświadomość i czuć pewne napięcie.
W klimatyzowanym pokoju na parterze czeka na nas niezwykle miła pani Beata Milewska. Siadamy za " okrągłym stołem". W oczekiwaniu na attache kulturalnego dostajemy materiały informacyjne i pięknie zaadresowane imiennie do nas koperty z listami. W nagłówku : Embassy of United States of America , na środku: Mrs. Anna Komsta, Director of the Center for Culture, Sports and Tourism in Wlen. Ha!
Andrew Paul to drobny mężczyzna o miłym uśmiechu i świdrujących, inteligentnych czarnych oczach wspieranych okularami. Mówi do nas po polsku, z pięknym amerykańskim akcentem. Świetnie mu idzie, choć przeprasza nas, że czasem myli słowa, ale od następnego miesiąca zmienia placówkę- przenosi się na Ukrainę (jeśli dobrze zapamiętałam) i intensywnie uczy się kolejnego języka.
Gratuluje nam wygranej i prosi o jedno: 
Ameryka to piękny kraj! Nie wyrabiajcie sobie o nim zdania na lotnisku. Przejdźcie tą drogę, tą procedurę, a potem- potem dopiero będzie cudownie!
Przedstawiamy się , kim jesteśmy, skąd, czym się zajmujemy zawodowo. I zaczynam czuć się fantastycznie, 
Już sam udział w Szkole Liderów , każdy zjazd- był dla mnie niezwykłą dawką energii.Tylu wspaniałych ludzi wokół . Społeczników, wariatów, Don Kichotów zmieniających świat.
A dziś jeszcze większa radość. Bo jestem w gronie wariatów od kultury!!! Zamykam oczy i słucham wypowiedzi koleżanek i kolegów. To brzmi jak bajka, jak najlepsza symfonia ( co drugie słowo to stowarzyszenie, fundacja, projekt, konkurs, galeria, książka, film, grafika, wystawa, muzeum, muzyka, zdolne dzieciaki, ceramika, dialog kulturowy...). Jestem w niebie. Już wiem,że jestem w fantastycznym gronie. I co intrygujące, wszyscy zajmujemy się kulturą, ale każdy robi to w swój cudownie specyficzny, barwny sposób. Pękam ze szczęścia.
Pan Andrew opuszcza nas, wracając do swoich obowiązków zawodowych. Pałeczkę przejmuje Beata Milewska wspierana przez jeszcze dwie koleżanki z ambasady. 
Wśród nas jest również Maciek Puławski i Mirek Czyżewski- uczestnicy poprzedniej wizyty studyjnej. 
Grad pytań i mnóstwo rzeczowych odpowiedzi. Co zabrać, czego absolutnie nie. Jak komunikować się z rodziną. Jak zachować się na lotnisku, jak poradzić sobie ze zmianą strefy czasowej, ile wziąć dodatkowej kasy ( choć tak naprawdę wszystko mamy finansowane- przeloty, ubezpieczenie, zakwaterowanie i dieta do tego! czujemy się naprawdę wybrańcami losu!)
Prawdę mówiąc myślałam o zakupie nowej walizki przed wylotem do USA. I dowiaduję się, że absolutnie nie kupować nowej- przejdzie swoje, jeszcze jej się "dostanie" w luku bagażowym, na taśmie. Tym bardziej, że w ubiegłym roku ( wizyty do USA są organizowane przez ambasadę i PAFW od 5 lat) uczestnicy zaliczyli 16 lotów w samych Stanach!
- Warto kupić takie taśmy spinające walizkę, w razie, gdyby zepsuł się zamek, to bardzo pomaga w sytuacjach awaryjnych- mówi Beata.
Generalnie lecimy do Waszyngtonu, ale zajrzymy również prawdopodobnie do Baltimore, Filadelfii, Santa Fe...
A, i weźcie ze sobą adaptery do prądu
Bardzo ciekawie opowiada Maciek, który był rok temu, daje nam cenne wskazówki. Pisał bloga z wyjazdu, więc tym uważniej mu się przysłuchuję i zadaję kilka pytań o prowadzenie bloga.
Wychodzimy z ambasady, ale tylko aby zjeść lunch. 
Magda zabiera nas do kultowego Czytelnika. Mijamy Wiejską z budynkiem sejmu.
Przy chłodniku z botwinki i gołąbkach nie przestajemy nadawać, a Maciek to nie ma szansy zjeść obiadu, bo cały czas nam opowiada i opowiada. Anegdotki są zabawne i już pokazują różnice kulturowe między nami a amerykanami.
Na czternastą jesteśmy umówieni z konsulem w sprawie naszych wiz. Wracamy do szarego budynku, ale wchodzimy już innym wejściem. Tym razem Magda nie może nam towarzyszyć, więc tą drogę musimy przejść sami. Dobrze,że jest nas dziesiątka, bo raźniej nam.
I znów ta sama procedura- oddajemy komórki, telefony. laptopy, nawet napoje zostawiamy w specjalnym pojemniku. Będzie je można odebrać przy wyjściu.
W korytarzu, przed bramką od razu rzucają się w oczy wielkie fotografie na ścianach: uśmiechnięty i dumny prezydent Barack Obama, rzeczowa Hillary Clinton i jeszcze jeden siwy pan, którego nie znam ( trzeba odrobić lekcje , myślę sobie zawstydzona ).. Za bramką zaś jak w amerykańskim westernie listy gończe- wizerunki najgroźniejszych terrorystów, w tym Osama ben Laden.Dużo tych zdjęć, a twarze patrzące na mnie zacięte, agresywne.
Po przejściu przez bramkę idziemy długim korytarzem łączącym dwa budynki, potem schodami w dół. Wreszcie znajdujemy się w miejscu, gdzie zajmują się wizami. Ściskamy w rękach nasze wnioski wizowe i paszporty. Stajemy w kolejce do pierwszego okienka. Z głośnika słychać sączący się jazzowy głos trąbki, który, pod koniec naszej wizyty zacznie nas już nieco irytować. 
Podchodzimy do okienka, podajemy miłej pani dokumenty i zostawiamy odcisk naszych palców. Przechodzimy do kolejnego etapu- bezpośrednie spotkanie z konsulem. 
Okienek jest bardzo dużo i krzeseł dużo w poczekalni. Dystrybutor z zimnymi napojami, regały z materiałami promującymi ciekawe zakątki USA. Na ścianie wielka mapa. Wodzimy palcami i zastanawiamy się, gdzie chcielibyśmy pojechać. Nowy Jork! Na pewno Nowy Jork, choć Beata o nim nie wspominała.
Do okienka konsula jesteśmy wzywani, choć trzeba się wsłuchać, bo (uwierzcie mi) czytane po amerykańsku brzmi zupełnie inaczej, wręcz bardzo śmiesznie.
Pan konsul ogląda mój paszport.
- How are you ?- pyta uśmiechając się
- Fine- odpowiadam, bo tylko tyle potrafię.
-Rozumiem,że możemy mówić po angielsku?
- Nie , nie znam angielskiego- ( ale żenada, myślę sobie)
- Oj, szkoda, szkoda... Po co Pani jedzie do USA?
- Wygrałam konkurs, taka wizyta studyjna w obszarze kultury
- Yes, aaaa, jak pani myśli, dlaczego wybrali właśnie panią?- świdruje mnie wzrokiem
- No cóż, pewnie jestem najlepsza w tym, co robię - wypalam w " amerykańskim stylu"
Urzędnik uśmiecha się pokazując rząd białych zębów.
- Oooo! Super! Super! Ale jak się będzie pani komunikowała, jak coś się stanie, bez znajomości języka?- uśmiecha się nadal
-Dam radę, body language...- ( żenada po raz drugi )
Urzędnik nadal się uśmiecha i pocieszam się w duchu,że jedna docenia mój spryt.
Powoli dopada mnie zmęczenie, rozglądam się za automatem z kawą. Chce mi się spać, po nocce w autobusie. Niestety, jest tylko dystrybutor z coca colą.
Na szczęście powoli wszyscy kończą te krótkie spotkania z konsulem, a więc w perspektywie zaraz stąd wyjdziemy.
Przy okienku stoi jeszcze Piotr, który zaimponował nam, kiedy powiedział, że właśnie zrezygnował z funkcji wice wójta, bo zakłada fundację na rzecz uzdolnionych dzieci i młodzieży.
Rozglądam się po sali. Tyle okienek i tyle krzeseł, a ludzi starających się o wizy mało. Dosłownie dwie, może trzy. Zamykam oczy i wyobrażam sobie te kolejki kilkanaście lat temu i pewnie gwar, napięcie, nerwowe rozmowy...
Film o " dawnej Polsce w amerykańskiej ambasadzie" przerywają mi koledzy
- Jak to? Co ty mówisz? Co teraz będzie?
Przed mami stoi strapiony i zdezorientowany Piotr.
- No nie wiem, jak to się stało! Nie mogę złożyć wniosku wizowego, bo na formularzu nie ma kodu kreskowego, formularz nie dotarł online do ambasady
Oczy nam się wytrzeszczają.
- Jak to możliwe? Co teraz?
- No nie wiem, jak to. Wychodzi na to, że wniosek wypełniłem,ale nie wysłałem do końca.
Co robić? Gorączkujemy się wszyscy. Jest już po 15tej, zaraz zamykają ambasadę.
- Cóż będę musiał przyjechać jeszcze raz, ale jestem wściekły, wszystkie plany mi się krzyżują.
- Może poproś panią, jakoś ci pomoże, skoro już tu jesteś- mówią chłopaki
- Nie, nie ma szans- odpowiada zrezygnowany Piotr.
Siedzimy w szoku i nie wiemy co począć.
Piotr wraca pod okienko, coś tam sobie mruczy pod nosem.
Patrzymy na siebie zdezorientowani. 
- Dzwońmy do Magdy- woła ktoś w pośpiechu
- Nie damy rady!
- Jak to nie damy rady- mówi Maria- przecież mam jej numer telefonu, już dzwonię. - łapie się za kieszeń swetra... I już wie, to co my wiemy od początku, a ona dopiero sobie przypomniała- nie mamy przecież naszych komórek.

































Piotr tymczasem wraca do okienka. I za chwilę woła nie pamiętam, chyba Jakuba, bo on dobrze mówi po angielsku.
Okazuje się,że pani w okienku zlitowała się nad nim, Pozwala szybko wypełnić wniosek , przesłać i wydrukować. 
Oddychamy z ulgą i uśmiechamy się do siebie. Ale co to? Piotr w pośpiechu wychodzi z ambasady, nic nam nawet nie mówiąc. Znów zdziwienie, konsternacja, pytający wzrok...
Czekamy, czekamy, zaczynamy głupio żartować sobie, chyba,żeby spuścić napięcie...
Wraca po 20 min. Okazało się,że musiał w błyskawicznym tempie znaleźć fotografa i jeszcze raz zrobić sobie zdjęcie do wizy, bo na poprzednim nie było widać dokładnie jego ucha.
- Oj Piotrek! Stawiasz dzisiaj morze wódki jak nic!- klepią go po ramieniu chłopaki, kiedy jest już po wszystkim.
Potem jedziemy do siedziby PAFW. W kolejnej klimatyzowanej sali dosłownie rzucamy się na termos z kawą. 
Beata i Magda pytają nas co chcielibyśmy zobaczyć, jakich ludzi? organizacje? miasta? Mówimy, że koniecznie Nowy Jork! Koniecznie! I ja wypalam o tych hot dogach :)
Mirek i Radek z PAFW opowiadają nam w skrócie, czym zajmuje się fundacja, jakie są jej cele, struktura, finansowanie. To na wypadek, gdyby nas pytali w Stanach. Dostajemy również angielskojęzyczne publikacje o PAFW oraz odznaki fundacji z połączonymi flagami USA i Polski.
Na dole spotykamy jeszcze Kasię Czaykę i całą ekipę Szkoły Liderów. Na dole odbywało się spotkanie inauguracyjne VIII edycji. Witamy się serdecznie i razem, jednym autokarem jedziemy na kolację do Willanowa na grillowaną pierś z kurczaka z mozzarelą i tort bezowy.
Jestem już tak zmęczona, że marzę tylko o wygodnym łóżku. Rano rozpoczyna się Zlot Szkoły Liderów.
Po kolacji jedziemy żółtym autokarem do Leszna, wyboje straszne, robi się już ciemno. 
W " agroturystyce" czekają na nas inni uczestnicy z koszernym winem i orzeszkami z Izraela, bo właśnie jeden z kolegów wrócił z wizyty studyjnej. Niestety odpadam, nie jestem w stanie prowadzić nocnych rozmów, nawet nie wypijam szklaneczki wina.Padam na łóżko i zasypiam...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz