niedziela, 15 lipca 2012

gdzieś dalej...gdzieś indziej...

Wyprawa do USA rozpoczyna się dokładnie za trzy tygodnie- 5 sierpnia, ale tak naprawdę zaczęła się z chwilą, kiedy dowiedziałam się, że lecę, a kiedy się skończy? Hmmmmmm, mam wrażenie,że nigdy, bo podróże pozostają do końca w nas, i z czasem żyją swoim własnym życiem, często podkolorowanym, przefiltrowanym przez emocje, zapachy, wspomnienia...
Zanim wyruszę muszę was się do kilku rzeczy przyznać:
1. uwielbiam podróżować
2. boję się panicznie podróżować
3. boję się panicznie latać samolotami ( mam lęki przy korzystaniu z windy, nie cierpię wesołego miasteczka, wysokich szczytów, widoków z wieżowców , stromych podjazdów)
4. nie znam angielskiego ( mój angielski na poziomie intuicyjnym jest obrazą pewnie intuicji. Zaliczyłam rok kursu angielskiego metodą Callana, znam najbardziej podstawowe zwroty).
Przyznacie, że poznając te fakty, wyprawa może okazać się ciekawa.
Rzeczywiście boję się podróży- wszystkich. Tych najkrótszych i tych wakacyjnych wypraw po Europie. Być może to wynik wypadku samochodowego, jaki przeżyłam z ojcem- dachowanie po kilku obrotach. Może dlatego zrobiłam prawo jazdy, żeby oswoić lęki. 
Nie lubię dworców, szczególnie kolejowych, wzbudzają we mnie lęki tymczasowości, wyobcowania, niepokoju...
I strasznie przewrotne to moje życie jest, bo z drugiej strony uwielbiam podróże! I ciągle te dwie natury wewnętrznie ze sobą walczą.
Ciągnie mnie na południe Europy. Mając do wyboru -wyprawa czy nowy telewizor, zawsze wybiorę podróż.
Nie jestem za "sformatowanymi "podróżami z biurem podróży. Nie rajcuje mnie leżenie przy hotelowym basenie i picie kolorowych drinków. Moje podróże, podróże mojej rodziny to zawsze w pewnym sensie niewiadoma. Tak jak wypady do Toskanii. Wykupujemy jakiś domek na wsi, małym miasteczku i czujemy się wolni. Nic nas nie ogranicza oprócz czasu i pieniędzy. Podróżujemy samochodem, przyglądamy się prawdziwym ludziom- staruszkom haftującym koronki, krojącym arbuzy, wieszającym pranie...
Z podróży zawsze przywożę mnóstwo zdjęć, oliwę, ręcznie wypalane kafelki, szkiełka znalezione na drodze.
Piszę też pamiętniki z podróży, ale jeszcze nigdy ich nie publikowałam. Podróż to cudowna euforia zakrapiana lękami.

Kiedy zaczęła się ta tęsknota szalona, nostalgiczna i tak mocna jak zapach majowego bzu? Nie wiem, nie wiem sama…Że lubiłyśmy podróże- dość szalone i nieobliczalne, na południe Europy to było wiadome od zawsze, od dziecka. Wtedy „południem Europy” była dla nas Bułgaria, Rumunia, Węgry.
Inne podróże do Włoch, Hiszpanii, Zachodniej Europy, były dla nas  zupełnie niewyobrażalne. Jawiły się raczej jak projekcje kolorowe, wyidealizowane, przepalone słońcem slajdy polaroidu, z tą tylko różnicą, że wymyślone, muskane palcami na kredowym papierze atlasów i cudem zdobytych książek podróżniczych, albumów, w pachnących tajemnicą i kurzem antykwariatach.
Trzeba oddać sprawiedliwość- to ojciec zaszczepił w nas tę cygańską tęsknotę za podróżami. Takimi p r a w d z i w y m i, co oznacza, pełnymi niespodzianek, słodko-gorzkich przygód, fascynacji. Mama ciężko pracowała cały rok na te podróże, a ojciec właśnie rozbudzał tęsknoty, marzenia. Ojciec nas prowokował, wciągał w falujący gorącym powietrzem świat, gdzie w nozdrza wbijały nam się rozbudzone, oleiste zapachy bukszpanów. Sok słodkich morw spływał nam po brodzie, na straganach uginały się rozklekotane drewniane ławy pod ciężarem potężnych arbuzów, brzoskwiń, bakłażanów i pomidorów…
Monastyry, Pankrator w pozłocie starych ikon, wzbudzający respekt potężny Dunaj, i przełęcze na Żelaznych Wrotach.                                                               
I te poranne zdziwienia, kiedy budził nas stukot końskich kopyt na przydrożnym parkingu, gdzieś pod Timisoarą. Zawsze jechaliśmy i jechaliśmy,  długo w noc. Zupełnie inaczej wyglądało to miejsce czarne od północnego granatu, spokojne, uśpione nocą, odrealnione, zupełnie inaczej rześkim porankiem, gdy mijała nas pokrzykująca rumuńska rodzina. Patrzyłam zafascynowana na mijający nas pulsujący życiem tabor, który wybił nas ze snu- ojciec o ogorzałej twarzy, śmiejących się oczach i dużych dłoniach, w przechodzonej białej koszuli i wełnianej granatowej marynarce, wybłyszczałej na zagięciach. Spodnie związane
w pasie sznurkiem parcianym, skarpety, pantofle zniszczone. Na głowie postrzępiony słomiany kapelusz, wyblakły od słońca. Gęste posrebrzane wąsiska i rząd białych, choć przerzedzonych zębów. Strzelał batem, pośpieszając marnego konika, pogwizdywał nerwowo.
Na niezwykłym wozie, skleconym z kunsztem z okorowanych gałęzi siedziała jeszcze dobra gromadka. Kobiety w kolorowych chustach na głowach energicznie unosiły ręce ku górze, żywo gestykulując i przekrzykując się. Dzieciaki, półnagie, rozczochrane, śliczne, o wielkich czarnych oczach, niczym z obrazów Makowskiego obgryzały surowe, pełne mleka młode kolby kukurydzy. Na wozie było wszystko- jakieś pledy, skrzynki pełne pomidorów, dzbany, klatki z ptakami, mandolina, worki wypełnione mąką. Do wozu przytroczony był jeszcze potulny, mrukliwy osioł. I jeszcze szczekający, rudy pies, jakby się włączał do gwaru swoich kompanów.
Takie obrazy pozostają we mnie na zawsze. Może i je trochę koloryzuję, może i wyblakła od słońca i czasu ta fotografia z podróży, i cóż z tego? Jest w mnie. Nikt mi tych obrazów nie zabierze.
Pamiętam, patrzyłam na ten kolorowy wóz zafascynowana. Intrygujące to było dla mnie, niczym moje prywatne antropologiczne badania Malinowskiego w Amazonii, tu Rumunią zwane. Patrzyłam na ich ogorzałe słońcem ręce, gesty, słuchałam ich dyskusji. Nie chciałam stracić z oka ani jednego kadru. Przecież trwało to tylko chwilę, kiedy nas wymijali, ale pamięć zapisała wydarzenie jak w zwolnionym tempie, klatka po klatce filmu.
Wtedy dziwiłam się podróżnikom na wozie, a dziś wiem, że niewiele się tak naprawdę różniliśmy od siebie. My też, w naszym taborze pełną rodziną byliśmy. I wszystko się w tym naszym fiacie 125 p musiało zmieścić- śpiwory, namiot, walizki, prowiant, karnister na benzynę, zapasowe koło, mnóstwo map, książek, aparat fotograficzny, koszyki, stół turystyczny i składane krzesła i nasze kapelusze i dmuchane koła, materac i turystyczna butla gazowa i kuchenka. Spaliśmy jak oni, pod gołym niebem, ugniataliśmy się jak oni w naszym taborze. My –pełni ekscytacji podróżą, z definicji nieprzewidywalną do końca, oni, być może nieprzewidywalnym swoim życiem. Tyle, że my nie mieliśmy psa…
Z czasu tych rodzinnych podróży pozostał mi sentyment do mielonki z puszki, której większość ilość  zabieraliśmy zapobiegliwie ze sobą z Polski. Jej smak i zapach pozostał dla mnie mityczny, wyidealizowany. Ojciec nerwowo otwierał puszę nożem, i nożem kroiliśmy różową ambrozję zajadając ją od razu, lub kładąc na grube pajdy bałkańskiego, białego chleba. Nawet w porannym już słońcu tłuszcz wokół mielonki i galareta, która ją otaczała rozpuszczała się szybko, kapiąc nam po palcach. Do tego wielkie, piękne, prawdziwe pomidory. Słodkie, mięsiste, soczyste…PomoD’Oro.
Całkowicie zgadzam się z Dariuszem Czają. Właśnie czytam jego intrygującą książkę
 „ Gdzieś dalej. Gdzieś indziej”.  Podobnie jak on uważam, że podróżnik odbywa zawsze dwie podróże. Tą fizyczną, realną i tę późniejszą, nie mniej ważną, a może i ważniejszą- podróż introspektywną , po powrocie. Tysiące razy „ przewijamy” w pamięci, w  zachowanych obrazach,  film z przebytych podróży. Oglądamy zdjęcia, odtwarzamy przebyte ścieżki, twarze napotkanych osób, smaki, kolory, zapachy.  Nikt nam tego nie zabierze. Nigdy.

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz