piątek, 21 września 2012

Wylądowałaś na Harlemie????
















Odraczam myśl, że czas powoli pożegnać się z moim blogiem. Realna podróż należy już do przeszłości, ale karmię się wspomnieniami, odbywam podróż wewnętrzną. Pozostało mi jeszcze kilka historii do opowiedzenia, ale nie kryję smutku, że przede mną już tylko kilka wpisów. Trudno mi się z tym pogodzić.
Oglądam zdjęcia i  teraz, na spokojnie, w domowym zaciszu dostrzegam detale, kolory, piękno budowli, krajobrazu, uczucia wypisane na twarzy przypadkowych przechodniów czy towarzyszy amerykańskiej przygody.
To była bardzo krótka podróż- zaledwie dwa tygodnie, ale tak intensywna i tak inna od dotychczasowych, że nie sposób się od niej oderwać.
Jeden z kolegów napisał mi, że po podróży do Stanów zupełnie inaczej oglądać będę filmy osadzone w tym krajobrazie. Rzeczywiście, kiedyś Nowy Jork był dla mnie tylko Nowym Jorkiem-  miastem z widokówki, filmu, myślenia zlepionego ze wspomnień innych ludzi, czy wizerunku sklejonego przez popkulturę.
Przedwczoraj oglądałam film, którego akcja działa się w Nowym Jorku  i łapię się na tym, że mówiłam  sama do siebie: o metro! byłam tam! i ten budynek i ta ulica! widziałam!
Co jakiś czas wrzucam zdjęcia z podróży, układam je w tematyczne katalogi.
Fascynują mnie budowle Nowego Jorku, onieśmielają, ale chyba najbardziej lubię podglądać ludzi w ich codzienności, dla mnie niecodziennej i fascynującej. Podczas podróży nie raz zdarzało się, że musiałam kasować zdjęcie, bo ktoś sobie tego nie życzył. Czasami pytałam skinieniem dłoni, pytającymi oczami, czy mogę robić zdjęcie, a czasem po prostu " strzelałam" je.
Świat, który zobaczyłam w Stanach, a szczególnie w Nowym Jorku jest " obrazowo" fascynujący. Takiej różnorodności nie miałam szansy doświadczyć nigdy wcześniej.
Ostatnio stworzyłam album  zdjęć przedstawiających  ludzi, w większości -spotkanych na nowojorskich ulicach, w metrze.
I dostaję komentarz: " Wylądowałaś na Harlemie???"
Rzeczywiście. Na zdjęciach dominują czarnoskórzy, ale są też latynosi, żydzi, biali. Twarze, fryzury, ubrania, gesty jakich nie widziałam nigdy dotąd.Ja się dziwię, przyglądam ukradkiem ( lub nie), fascynuję, niepokoję, zachwycam, a oni już się sobie ani niczemu w Nowym Jorku nie dziwią. Bo to, co dla przyjezdnych jest egzotyczne dla nowojorczyków jest codziennością. Wielokulturowość jest codziennością.
W weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej czytam artykuł Suketu Mehta, dziennikarza, który swego czasu przeniósł się z Bombaju do miasta z jabłkiem w herbie pt. " Nowy Jork uwodzi świat" o fenomenie Nowego Jorku.
Jak to się dzieje, że Europa trwoży się, że za kilka lat tak wielu będzie u nas imigrantów ( prognozuje się, że w 2017 roku  Rotterdam przestanie być miastem białych), gdy tym czasem bycie nowojorczykiem  absolutnie nie oznacza bycia białym. 
 W Nowym Jorku obecnie mieszkańcy posługują się na co dzień 140 językami. W artykule czytam dalej, że 40% mieszkańców Nowego Jorku urodziło się poza granicami Stanów Zjednoczonych. Mieszkańcy metropolii reprezentują 180 narodowości. Mało tego: obecnie 31% procent mieszkańców to biali, 20 % czarnoskórzy, 14 % Azjaci , 35% Latynosi.
Z tych statystyk jasno wynika, że Nowy Jork jest niezwykle multikulturowy, stąd  chyba żadna grupa etniczna, kulturowa, religijna  nie rości sobie prawa do bycia " tą najważniejszą, dominującą". Trudno mi stwierdzić, czy się tak umówili między sobą. Pewnie ta różnorodność wyparła jakieś homogeniczne zapędy. 
" Czasami Nowy Jork robi wrażenie ogromnego społecznego eksperymentu, jakby wygnańcy z całego świata zasieli przy długim stole, by rozmawiać o miłości, śmierci, pieniądzach" czytam dalej w reportażu.
I to właśnie różnorodność językowa jest już na pierwszy rzut oka przejawem wielokulturowości  tego miasta, które jest niesamowicie niejednolite, barwne, nieprzewidywalne. A mimo wszystko nie zauważa się przecież szczególnych antagonizmów kulturowych, religijnych, etnicznych jak w Europie (przykład Francji).
Przyjeżdżając do Nowego Jorku od samego początku masz poczucie, że stajesz się nowojorczykiem. Choćby na chwilę. Sama tego doświadczyłam.Dlaczego? Dlaczego ludzie ( Europejczycy szczególnie) mimo tej wielokulturowości, fali imigracji ( również tej nielegalnej) dalej uważają Nowy Jork za miasto cudów, za miejsce, gdzie  chcieliby rozpocząć życie po raz drugi?
Otóż ludzie chodzący ulicami miasta, korzystający z metra, w większości przypadków  są tak samo " inni " jak Ty,  na tyle,by czuć się w Nowym Jorku, podobnie jak Ty-  u siebie. 
Nie da się zawłaszczyć Nowego Jorku dla siebie. Ono cały czas się tworzy, zmienia, a jego fenomen tkwi właśnie w wielokulturowości, które zmuszone są ( przez własne, życiowe wybory ) współżyć blisko siebie, często dom w dom, podwórko w podwórko.
Nie wiem, czy władze miasta miały kiedykolwiek plan, by zmienić ten stan rzeczy. Myślę, że raczej -nie tylko ją zaakceptowały, ale i uczyniły z tej wielokulturowości atut, niezwykły klimat miasta.
W Nowym Jorku byłam dziesięć dni. W towarzystwie innych liderów odkrywaliśmy różne jego twarze. I te wszystkie ikony z nowojorskiej pocztówki i miejsca raczej poza turystycznym szlakiem. Każde z tych miejsc były fascynujące. 
Manhattan strzelisty, pełen gwaru ludzi, zapachów, kolorów- miałam wrażenie, że nie zasypia nigdy.
Broadway z artystycznym aromatem unoszącym się ponad sznurem żółtych taksówek przywożących spragnionych sztuki widzów.
Soho- sielskie, anielskie. W porównaniu z Manhattanem jakby żyło w spowolnionym tempie- pełne maleńkich domków ze schodami przy głównych uliczkach, lokalnych pralni, sklepików, butików, pracowni rękodzieła. Klimatem, zabudową i stylistyką chyba najbardziej przypominało mi europejskie miasta.
I zupełnie odjechany Queens i Harlem, gdzie połowa mieszkańców tych dzielnic ( na Bronxie też ) nie mówi po angielsku.
Muszę się do czegoś przyznać. Kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy Harlem czułam lęk, tą całą naleciałość nabytych wyobrażeń o miejscu tyleż intrygującym co niepokojącym, mrocznym, niebezpiecznym. 
Jechałam na dzielnicę " czarnych" z duszą na ramieniu. Pstrykałam zdjęcia zza szyby naszego busa. Co tu kryć, bałam się. Zwyczajnie bałam się, że coś mi się stanie. Że stanie się coś niedobrego, nieprzewidywalnego, nie wiem jeszcze co, ale " to coś, co może się zdarzyć na Harlemie". 
Harlem rzeczywiście w żadnym względzie nie przypominał  wielkomiejskiego Manhattanu . Taki nawet trochę " polski" w tym swoim zdezelowaniu, obszarpanych budynkach, ulicach pełnych śmieci,  opuszczonych domach. Tylko ludzie czarni.
Czułam niepokojące podniecenie, oczekiwałam jakiejś strzelaniny między gangami, szemranego towarzystwa. Nic z tego. Co nie oznacza wcale, że tego tam nie ma. My tego nie widzieliśmy.
Za to widziałam jak czarnoskórzy mężczyźni z ze złotymi łańcuchami na szyjach i bejsbolówkami na głowach grają w szachy na prowizorycznym, ulicznym stoliku. Jak rodziny, znajomi, przyjaciele wylegają popołudniami na schody domostw, by po prostu ze sobą pobyć, pogadać. Widziałam dzieci grające w piłkę na trawnikach, skwerach, osiedlowych czy szkolnych boiskach.
Żadnej agresji, dużo uśmiechów. Chyba nie znam piękniejszego śmiechu niż głęboki, perlisty śmiech czarnoskórych- wydobywający się gdzieś z głębokiego : ja" a nie snujący się jak mimoza na kącikach ust. 
I na Harlemie byłam jeszcze raz, kiedy Kuba zaproponował byśmy się tam wybrali w nasz ostatni, sobotni dzień przed wylotem do Polski. Chciał kupić koszulkę I love Harlem czy coś w ten deseń...





czwartek, 6 września 2012

irlandzki temperament za barem Broadwayu















- To co chcecie zobaczyć? Koncert? Film? Teatr?- pyta Jacek Jarkowski w naszym czarnym karawanie, kiedy przemieszczamy się z miejsca na miejsce. 
Pyta i Waszyngtonie i  pyta w Pittsburghu. Że chcemy ten " fundusz kulturalny" wykorzystać w Nowym Jorku to już postanowiliśmy, ale tak naprawdę- na co? Tyle możliwości, tyle " kultowych miejsc", a ile tych cudownych, niszowych, nieznanych a wart pewnie zobaczenia.
Jacek dyplomatycznie nas " ponagla" do podjęcia decyzji, bo, jeśli się zdecydujemy, to trzeba zarezerwować bilety.
Decydujemy się w końcu na Broadway. Tak, t e n  B r o ad w a y! Czyż to nie sen? Chcecie na Broadway? Proszę bardzo!
W ostatni wieczór, który spędzamy w całej grupie, idziemy więc podekscytowani " szeroką drogą " Manhattanu.  Skonani wprawdzie, bo jeszcze godzinę temu jak charty afgańskie z Wojtkiem (naszym tłumaczem), trafiliśmy na " ulicę krawców" w poszukiwaniu pewnego sklepu, którego niestety nie było tam, gdzie miał być. Za to nieoczekiwanie mieliśmy okazję zobaczyć ( w ekspresowym tempie) całą ulicę sklepów, sklepików, składów  pełnych bel materiałów we wszystkich kolorach świata:  matowych, świecących, brokatowych, przeźroczystych, ciężkich, zwiewnych. Do tego pudła pełne akcesoriów krawieckich- guzików, pasmanterii, tasiemek, piórek, dżetów, cekinów...
No i przed jednym z nich  spotkaliśmy " sobowtóra" Beyonce...
Pędzimy więc we wtorkowy wczesny wieczór ulicami Nowego Jorku by zmierzyć się z mitem ulicy znanej na całym świecie z najlepszych teatrów musicalowych. 
Kolorowe szyldy teatrów, neony, tysiące charakterystycznych żarówek podświetlających napisy i morze, żółte morze taksówek.
W powietrzu czuć już jakiś rodzaj odświętnego napięcia, podekscytowania. Ludzie ubrani zupełnie inaczej niż ci, których mijamy w centrum na Piątej Alei. Nie dżinsy, koszulki,ale sukienki, garnitury. Szeleszczą tiule, błyszczą tafty, cekiny otulone zapachem dobrych perfum.
Muszę przyznać, że dosyć długo prowadziliśmy w naszej grupie negocjacje- czy na pewno wybrać Broadway? Zdania bardzo podzielone, ale wygrywa głos większości, do którego i ja należę- być w NYC i nie zobaczyć przedstawienia na Broadwayu, jeśli jest szansa? To by był chyba grzech zaniechania.
Ale wielu z nas kołatała w głowie myśl, czy to aby nie będzie przedstawienie wodewilowe, jakaś burleska. Wiecie o co chodzi- coś jak lata dwudzieste i Szpicbródka. Schody, panowie w kraciastych spodniach z ulizanymi brylantyną włoskami, wąsikami, machający kaszkietami czy melonikami w takt zabawnych piosenek, czy coś w ten deseń.
Wpadamy do teatru praktycznie w ostatniej chwili. Przypominam- wtorek wieczorem. A od progu gwar, szum, mnóstwo ludzi.
Przestajemy na chwilę dywagować nad jakością przedstawienia i po prostu podążamy za tłumem.
Wiemy tylko, że przedstawienie ma tytuł Once,a opowieść będzie oczywiście o miłości. Miłości Irlandczyków. 
Ciemno, miękkie dywany, klimatyczne żyrandole. Idziemy po schodach i rozglądamy się na boki, a przede wszystkim spoglądamy na scenę, a tam- jacyś artyści w najlepsze grają sobie i śpiewają. taki support przed naszym przedstawieniem myślę sobie.Potem się okazuje, że to artyści z naszego przedstawienia "rozgrzewali się" przed występem.
Znajdujemy miejsca naszej grupy i cieszymy się, bo praktycznie wszyscy siedzimy blisko siebie.
Pstrykam zdjęcia; strzał na scenę, na widownię, na oryginalny sufit. Nie mija kilka minut i wyhacza mnie z tego tłumu widzów krewka pracownik teatru. Mówi coś do mnie poddenerwowana i wskazuje na aparat. domyślam się,że nie wolno robić zdjęć w teatrze. Ania Osiadacz, która siedzi przy mnie tłumaczy słowa kobiety " kara finansowa będzie bardzo słona" i mówi mi sumkę, po której cierpnie mi skóra. Oczywiście zapewniam, że nie będę robić zdjęć, że te dotychczasowe skazuję. Więc wybaczcie- zdjęć nie będzie, ale możecie wejść na stronę, jakbyście byli zainteresowani.
Ostatni widzowie zajmują czerwone fotele. Rozglądam się. Nie widzę wolnych miejsc. Między rzędami przeciska się uśmiechnięty sprzedawca programów, słodyczy, napojów z zabawnego, utrzymanego w stylu starego teatru stoliczka.
Nie znam angielskiego, więc skupię się pewnie na muzyce.
Przedstawienie zaczyna się. I mam złudzenie, że już się kończy. tak mnie wciąga. tak szybko się toczy akcja. Jestem  zachwycona! Łykam atmosferę  jak młody pelikan. Podoba mi się absolutnie wszystko! Muzyka, scenografia, światła, rozwiązania sceniczne, wyobraźnia i perfekcja tych, którzy przedstawienie przygotowali w najmniejszych szczegółach. I gra aktorska, i śpiew, taniec, charakter, temperament artystów. Ani kszty taniej egzaltacji, promila kiczu, zatęchłego klimatu zestarzałego teatru, ani jednego zbędnego elementu, ruchu, słowa. 
A jaki doskonały chwyt marketingowy zastosowano. Historia dzieje się w irlandzkim barze, takim klimatycznym- z wytartą podłogą, wypłowiałymi kolorami na ścianach i wielkim barem w centrum, w głąb sceny. Tu dzieją się najważniejsze sceny dla bohaterów pierwszego i drugiego planu. I wyobraźcie sobie, że w czasie antraktu ta scena błyskawicznie zamienia się w prawdziwy bar, a widzowie pędzą, by coś tam sobie kupić. Ruch jak w ulu, bo magia sceny wygrywa. Któż nie chciałby sam znaleźć się na deskach teatru, wypić drinka ze szklanki, która jeszcze przed chwilą była rekwizytem w przedstawieniu?
To nic, że nie znam angielskiego. Wysłuchuję jednak, że aktorzy mówią " po irlandzku". Dużo śmiechu ( widownia wręcz szaleje) i dużo wzruszeń. Historia wciąga, jestem zmuszona dopowiadać sobie ją po swojemu, ale wierzcie mi- słowa choć ważne, nie są tu najważniejsze.
Najwspanialsze jest to, że poddałam się, że po raz kolejny dałam się wciągnąć w grę. Śmieję się, wsłuchuję w piosenki. Mam ochotę tańczyć z nimi na tym irlandzkim barze.
I zamykam oczy. I wzruszam się, kiedy robi się nastrojowo, i cicho, mimo, że muzyka gra. Im ciszej, tym głośniej w moim sercu. Oj oczy się szklą.
Patrzę na Anię i widzę wzruszenie i w jej oczach.
Przede mną siedzą chłopaki z naszej grupy i nasi tłumacze. Widzę skupienie, bezruch, i łzy. Nie napiszę, czyje to były łzy, bo przecież " chłopaki nie płaczą", ale łzy były na prawdę, choć teatr jest tylko iluzją, prawda?

wtorek, 4 września 2012

a(i)luzja jak daleko, jak blisko...od szosy:)























Jestem prowincjuszką. Bardzo mi to odpowiada. I choć czasem irytuje mnie to czy tamto, to po co udawać, że pociąga mnie metropolia.Że chciałabym mieszkać na 25 piętrze. 
 Zachwycam się wielkimi miastami, wytrzeszczam oczy, chylę głowę z szacunkiem nad pysznymi budowlami, arteriami ulic niby szkieletami wielorybów. Tu drzwi się automatycznie otwierają i zamykają, tam zielone daje szansę przejść po zebrze, i parki ( czasami uczesane) i kolorowe reklamy, tramwaje, stoliczki na ulicach, na których z codzienną gazetą siadają przypadkowi ludzie ( być może siadają tu co dzień, być może codziennie gdzie indziej). I ludzie, których prawdopodobnie widzisz raz w życiu- pędzący gdzieś, siedzący gdzieś, kupujący coś, rozmawiający z kimś...Ale mieszkać w mieście, dużym mieście? No nie wiem, nie wiem...
Moja dolnośląska prowincja jest piękna. I te nierówne płyty w chodnikach, bruk niszczący moje obcasy, kręte dróżki, stare, poniemieckie domy, wzgórza pełne tajemnic. I mgły lubię, kiedy osiadają nad polami, nad rzeką, kiedy kończy się jesienny dzień. I szczekające burki z podwórka sąsiadów. I pomidory, które pachną pomidorami , te z krzaka pod domem.
I ludzie. Ludzi bardzo lubię. A ludzie u nas- chyba tak jak wszędzie- bardzo różni.Cóż za filozofia! Czasem doprowadzają mnie do łez, ale i ja pewnie ich nie raz wkurzam :)
Piszę o tej mojej prowincji nie bez powodu. 
Chyba najbardziej lubię prowincję za to, że ciągle mnie zachwyca świat. Bo na co dzień nie bombardują mnie bilbordy, których nie chcę oglądać, ani nie stoję w korku, spiesząc się do pracy, i lubię myśleć, że jak zemdleję na ulicy, to zaraz ktoś na to zareaguje, ktoś mnie uratuje, bo nie jestem anonimowa.
Uwielbiam, kiedy idąc do pracy kłaniamy się sobie nawzajem.
- Pani Ania!- ktoś wrzeszczy na mnie wczoraj, kiedy przechodzę przez ulicę z brzoskwiniami na śniadanie- Pani Ania! Dlaczego nie popatrzyła pani najpierw w prawo, potem w lewo??? O tak- i już widzę Fabiana, który demonstruje mi jak poprawnie przechodzi się przez ulicę.
To nic, że moja uliczka jest węższa niż chodnik w dużym mieście, a samochód można tu zobaczyć raz na godzinę, dwie.
- Niech pani Ania na drugi raz pamięta! - woła maluch- a niech pani Ania zobaczy, jak umiem- i pokazuje, jak żongluje śliwkami, które wyjął z kieszeni.
Więc przystaję na tej uliczce i patrzę z zachwytem na cyrkowy pokaz ( uczyliśmy się żonglować zaledwie tydzień temu w domu kultury), oczy mi się śmieją, chichoczę i obiecuję, że już nigdy nie będę tak nierozważnie przechodzić przez ulicę...
Prowincja. Paradoksalnie daje mi możliwość wyboru. I prawdziwej refleksji. Jechać do kina, czy nie? Iść na koncert, a może jednak teatr? Nie tym razem, może za miesiąc. Takich wyborów muszę dokonywać. Ale dość z tym mitem,że na prowincji to pustynia, a ludzie nie wiedzą, co się " w prawdziwym świecie" dzieje. Nie wierzę w to, jak i w stwierdzenie, że Warszawiacy to tak masowo i codziennie do kina, do teatru, na wystawę, koncert, biennale, performers , czyżby? 
Możliwość wyboru czyni mnie wolną od przymusu " lubienia". Nie mogę mieć wszystkiego, więc delektuję się, więc wybieram, więc myślę...
Lubię myśleć, że mam wpływ na to, w czym uczestniczę, co oglądam, jak przeżywam, bo każdą decyzję muszę jako prowincjuszka przemyśleć dwa razy. I dzięki temu- może to śmiesznie zabrzmi- to dla mnie święto, kiedy się wzruszam muzyką, obrazem, światłem, zapachem, drugim człowiekiem .
Wtedy to potrafię cieszyć się dziecko.Wzruszać się jak dziecko. Płakać jak dziecko.
 Nie marudzę, nie wartościuję zbytnio. Coś mi się podoba albo nie. Coś mnie wzrusza, albo nie kupuję tego. Coś jest dla mnie autentyczne, albo naciągane. To emocje, nie rozum się delektują!
 I tak postrzegam sztukę, uczestnictwo w kulturze. To gra,iluzja,  i w tą grę z artystą lubię być wciągana.
I dzieciaki lubię w to wkręcać. Że sztangi są ciężkie jak dwa lwy, a te dwa lwy to przyjaciele niezwykle wspaniałego tresera, który czyta tym lwom bajki, a tancerka miota ogniami nie na parkiecie i sznurku, ale na linie zawieszonej wysoko, wysoko nad cyrkową areną. I oczy się dzieciakom  świecą, i wypieki mają i n prawdę bolą je ręce od dźwigania tych ciężkich sztang! I to jest sztuka! Najprawdziwsza z prawdziwych!
 To jest pyszne! 
A gdzie tu Ameryka spytacie? 
Otóż potraktujmy te słowa jako wprowadzenie do jutrzejszego odcinka. 
A kolejny wpis będzie o Irlandczykach, barze, deskach Brodwayu i..Polakach :)