piątek, 31 sierpnia 2012

Sztuka uwodzi- latynoski flirt

Przyznacie,że są rzeczy, obrazy, zapachy, które nas odpychają, inne wzbudzają irracjonalny choćby lęk, i są i takie, które kocha się od samego początku. Czasami trudno powiedzieć dlaczego. Tak się dzieje i już.
I tak jest ze mną i sztuką latynoamerykańską. Że uwielbiam latino w muzyce, to jasne. Samba, cha cha, marengo, salsa, tango argentino, rumba...Ale sztuki wizualne?
I tak się stało, że w Salmie Hayek się zakochałam, a raczej we Fridzie Khalo, którą tak sugestywnie zagrała.Wstyd się przyznać,bo dopiero po filmie (pamiętacie ten taniec Salmy-Fridy z kobietą?) zaintrygowana, zaczęłam interesować się jej malarstwem. Sugestywnym, trudnym, bolesnym, alegorycznym, dosłownym i tajemniczym jednocześnie.
W Nowym Jorku tylko potwierdziło się, że moja dusza, temperament i mentalność jest całkowicie latynoska.
W najbardziej znanych nowojorskich muzeach miałam okazję oglądać dzieła wybitnych, tych, których cenię nie tylko za " nazwisko", ale żadne z nich  nie przyprawiały mnie o dziwny zachwyt, zawrót głowy, tak, jak uczyniła to sztuka latynoska.
Byliśmy  w dwóch muzeach promujących sztukę artystów z Karaibów. Jamajki, Wenezueli, Kuby, Columbii, Puerto Rico, Haiti, Barbadosu, Dominikany, Aruby.
Queens Museum of Art i The Studio Museum in Harlem. Oba muzea współpracują ze sobą. Można powiedzieć, że " grają do jednej bramki". Promują latynoskich artystów, docierają do źródeł swej tożsamości, łączą korzenie z aspiracjami młodych. 
Prace Ebony G. Patterson, Dario Suro, Leo Matiza, Rubena Moreiry, Enriqe Grau Araujo, Eduarda Duvala-Carne, Charlesa Eycka, czy Renee Cox. 
Są muzealne warsztaty artystyczne dla dzieci i świetny projekt, który szczególnie zwrócił moją uwagę i który chciałabym jakoś przełożyć na moje podwórko- młodzi wybierają jedną czarno-białą fotografię ze zbiorów znanego czarnoskórego artysty i na podstawie tego zdjęcia tworzą własne narracje. Fotografują rodzinę, swoje dzielnice, pokazują kim są i skąd pochodzą. Tak budują tożsamość.
Nie mam niestety zdjęć z tych muzeów, bo nie można było ich robić, ale wiele z nich mam w pamięci. Patrzę teraz na moją stertę "amerykańskich szpargałów". Między programami wizyt w granatowych teczkach, widokówkami, biletami nowojorskiego metra, wizytówkami ciekawych osób i paragonami ze sklepów leży pokaźny stosik kredowych kart, wyrwanych z kolorowych albumów promocyjnych wydawanych przez muzea, jak m.in. " Caribbean Crossroads of the Word".
Obrazy, rzeźby, instalacje. Niezwykle nasycone kolorami, mięsiste, soczyste, prawie pachnące melonami i słońcem. Dużo czerwieni, żółci, pomarańczy, złota, dużo kobaltu i czarnego.
Każda praca snuje opowieść. Przesycone te obrazy szczególnym rodzajem zmysłowości, erotyzmu, seksualności. Pyszne, doskonałe, gorące, kudłate, soczyste!
Niektóre mam ochotę dotknąć, mam wrażenie,że zaraz spadną na podłogę wszystkie kolory Karaibów, tęsknoty, pragnienia, żądze, religijne rytuały, zdrady, bieda, miłość i śmierć.
Tajemnice, rytuały, tabu. Kobieta. Mężczyzna. Zamknięte oczy. Otwarte usta.
Krew. Życie. Sen. Śmierć. Intryga. Historia. Dzień. Noc. Wczoraj, kiedyś, dzisiaj, za rok...
Kolory, faktury, połączenia, sposób budowania napięcia niepodobny do " europejskich mistrzów".
Czasem jak naiwne prace dzieci, czasem jak plemienne artefakty. 
Zawsze autentyczne. Zawsze opowiadające historię pełnokrwistych ludzi. 
Obrazy jak kolaże nakładające się na siebie, jak tragiczne i barwne rodzinne sagi. Jak kulturowe mity.
I mało, mało brakuje a miałbyś wrażenie,że to zwykły kicz. ta cienka granica, to raczej nasze europejskie zahamowania, powściągliwość, szuflady, w jakie dobrowolnie daliśmy się pozamykać.
Mam ochotę wycinać, kleić, malować palcami.



środa, 29 sierpnia 2012

Powrót do przyszłości

Po moim ostatnim wpisie na forum Alumnów programu rozpoczęliśmy dyskusję na temat funkcjonowania 
i finansowania organizacji takich jak The Door. Myślę, że porównywanie doświadczeń amerykańskich 
i polskich w tym względzie nie może być jednoznaczne i zero-jedynkowe.
Bo na pierwszy rzut oka z obserwacji wynika,że Amerykanie potrafią działać na rzecz społeczności lokalnej, animacji społecznej, zaś my Polacy to jeszcze niekoniecznie.
Coś w tym oczywiście jest na rzeczy, bo za każdym razem wizytując organizacje byliśmy pod wrażeniem spójności podejmowanych działań, zarówno na poziomie misji, zarządzania, finansowania, wizyjności czy partycypacji społecznej.
Myślę sobie jednak: to doskonale się składa, że patrzymy na to z lekkim ukłuciem zazdrości, takiej zdrowej zazdrości, że też chcielibyśmy mieć takie doświadczenia, zespół, styl pracy, rodzaj wspólnego, społecznego zaangażowania, który  trudno odnaleźć w naszych  przedsięwzięciach. Bo to oznacza, że chcemy się rozwijać, chcemy angażować ludzi, zarażać ich wspólnym, odpowiedzialnym spojrzeniem na lokalną przestrzeń, nawet jeśli to nie "fabryka materacy", ale maleńka uliczka miasta, wiejska świetlica, czy trzepak przed blokiem, przy którym zbierają się dzieciaki.
Nie możemy się porównywać, bo przecież specyfika naszych kultur, sytuacji społeczno-ekonomicznej, modeli państwa, zarządzania, podejścia do poczucia wspólnoty obywatelskiej jest zupełnie inna.
Mój świat- wiecznie niezadowoleni, zrzędzący malkontenci, których zalewa żółć. " Mędrcy ludowi", którzy mają monopol na wiedzę we wszystkich dziedzinach. Z wylewnością , jadem i brakiem szacunku opluwają
" wariatów", którym "coś się chce", szczególnie za plecami, a najlepiej na forach internetowych pod zmyślonym nickiem, a jeszcze lepiej anonimowo.. Zaangażowani-oj tak-  w dołowanie innych, ściąganie " do piekiełka".
Jak się zapytać: może weźmiecie udział w tym czy tamtym? pomożecie zrobić to czy to? wypowiecie się publicznie na temat tego czy tamtego? to odpowiedź jest jedna: Nie. 
Otóż:: n i e.  N i e   m a   m o w y !!!
Ja? Mi za to nie płacą! Od tego są ci, jak im tam- radni, wójt, burmistrz, urzędnicy. Za co biorą kasę?
Być może nie wynika to całkowicie z naszej mentalności, ale przez lata komuny nauczyliśmy się bierności, narzekania, gloryfikowania beznadziejności, zamiast cokolwiek z tym zrobić. Bo dlaczego ja mam coś robić, wyręczać innych.
Jaka wspólnota? Jakie dobro społeczne? Ja mam wyręczać tych darmozjadów?
Pamiętacie jak było za komuny? Wspólne znaczy tyle co   n i c z y j e. Zamykaliśmy się w domach z betonowej płyty, patrząc tylko nieufnie na sąsiada zza firanki. O innych praktykach nawet nie wspomnę.
To jaskrawy przykład, ale bardzo sugestywny i myślę reprezentatywny. 
Zmiana jest procesem. Nie rodzi się z dnia na dzień. Zmiana myślenia jest skomplikowana, bo wywraca naszą dotychczasową percepcję i siebie samego i świata w koło i naszego  w nim miejsca. Wywraca wnętrzności i nie daje spać po nocach, zabiera "święty spokój".
 A jeśli jesteś do tego " walniętym Don Kichotem" wśród " mędrców" to proces może być jeszcze dłuższy i bardziej dotkliwszy. I wtedy okazuje się, że wkręcasz się i wkręcasz, a potem wkręcasz też innych ludzi, którzy podążają za twoim zaangażowaniem i entuzjazmem. I tak kropla drąży skałę...
Sami przeniesiemy źdźbło. Razem przeniesiemy słonia!
Tak sobie myślę- z jednej strony w tej Ameryce mają lepiej- obywatele są świadomi, działają już w pewnych strukturach, sprawdzonych modelach, z ludźmi, którzy podobnie jak oni angażują się.Nie trzeba im niczego tłumaczyć. Zwyczajnie jak ty o czymś marzą, czegoś pragną, coś ich wkurza. 
Z drugiej- nie jestem pewna czy jest to wynikiem ich naturalnych potrzeb, czy wyrosło raczej na kanwie modelu funkcjonowania państwa. 
Chcesz coś osiągnąć? Rusz głową, podwiń rękawy, zabłyśnij pomysłem, zaangażuj ludzi. Bądź autentyczny, bo inaczej nici z twojego super pomysłu, bo takich jak ty jest dużo, bardzo dużo...
Doprawdy cieszę się, że dane mi było zobaczyć jak to działa w Stanach. Jestem na tym etapie mojego rozwoju osobistego, mojej refleksji na temat wpływania na to, co dzieje się obok mnie, że traktuję to doświadczenie, jak dobrodziejstwo.
To tak, jakby ktoś puścił mi film 5D, na wielkim ekranie. Film z przyszłości. I mam wrażenie, że każdy z naszej dziesiątki wyjechał ze Stanów z filmem specjalnie nakręconym dla niego. Zamiast pamiątek, bryloczków, koszulek, magnesów na lodówkę z wieżowcami Manhattanu wracamy z potężnymi, okrągłymi puszkami w których ukryte mamy taśmy naszego filmu. Metalową puszkę mocno ściskamy w dłoni, a w Polsce oglądamy taśmę celuloidową pod słońce w naszych biurach, domach, samotnie i wśród wspierających nas przyjaciół.
Będzie też specjalny seans dla niedowiarków, malkontentów, pieniaczy, którzy do  tej pory irytowali nas  strasznie.
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za Ameryką...tak zaczyna swoje bajki córeczka Anety Kielak, odkąd wróciła ze Stanów jej mama.
A mój film?Cóż...
-Popatrz- szepcze głęboki głos z offu- to twoja przyszłość. Tak będzie. Już niedługo. Nie zwariowałaś. Twoi przyjaciele, znajomi, współpracownicy też nie.Możesz zmieniać świat. Ogranicza cię tylko wyobraźnia.
Zamykam oczy, biorę głęboki oddech, górna warga lekko faluje pod uśmiechem.
Bingo! Bingo Anka! 


.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

The Door. Powiernicy tajemnic














































Tak więc pierwszego dnia, kiedy zostaliśmy w Nowym Jorku we trójkę,  umawiamy się bezpośrednio z Elizabeth Hoagland, Supervisor i Talent Search na wizytę w The Door, organizacji wspierającej odkrywanie talentów w Harlemie.
Umówiliśmy się na dziesiątą rano, więc resztki pizzy z wieczora zjadamy w pośpiechu w metrze, nie starczyło nam niestety czasu na gorącą kawę.
Całe szczęście znamy już drogę ( znaczy się chłopaki znają,świetnie się orientują w terenie), więc wpadamy przed drzwi minutę przed umówionym czasem.
Czekamy chwilę i obserwujemy miejsce. Centralnie przed nami siedzi na podwyższeniu strażnik w uniformie i okularach. Co chwilę ktoś wchodzi przez metalowe bramki korzystając z karty magnetycznej, zapisuje swoje przybycie w zeszycie strażnika.
Patrzę przez szybę i widzę dwie czarne dziewczyny ze słuchawkami na uszach. Jedna z nich siedzi, a ta druga   pokazuje jej kroki jakiegoś układu choreograficznego. Pierwsza w lot kuma, co co chodzi koleżance i wnet powtarzają sekwencję już we dwie zagarniając dla siebie przestrzeń korytarza. Jakiś blady bardzo chłopak w szerokich spodniach, wielkiej sportowej bluzie i bejsbolówce na głowie śpi na ławce przed wejściem z otwartymi ustami.
Czekamy chwilę. Po schodach schodzą do nas dwie dziewczyny. Poznana wczoraj Eliza z aparatem korekcyjnym na zębach i Member Services Supervisor- Bailey Huguley.
Dziewczyny zapraszają nas do stolika w wielkim holu, tuż za metalowymi bramkami, z którego wyłaniają się ściany pełne plakatów, kolorowych pracy i zamkniętych na klucz drzwi.
Bailey dopija jakąś lurę w plastykowym kubku z kawałkami lodu, więc przypuszczam, że to mrożona kawa ( jak ja bym się napiła gorącej kawy- rozmarzam się- i zaczyna mi się robić zimno, bo klimatyzacja włączona chyba na full).
The Door to organizacja zupełnie inna w funkcjonowaniu od tych, które widzieliśmy do tej pory.
Podczas naszej oficjalnej wizyty zapraszani byliśmy do miejsc, w których istotną rolę w budowaniu przestrzeni lokalnej, jej tożsamości, tkanki, życia odgrywają sami mieszkańcy.
Tu jest na odwrót. The Door działa od kilkudziesięciu lat nie dla społeczności lokalnej , ale dla wszystkich, którzy chcą z ich oferty skorzystać, pod pewnymi warunkami.
W organizacji pracuje ponad 160 pracowników ( w szczególności pracownicy socjalni, nauczyciele, superwizjorzy, lekarze, opiekunowie), do tego blisko 100 wolontariuszy .
Żeby korzystać z dobrodziejstwa The Door, trzeba mieć swoją specjalną kartę identyfikacyjną. Dla niektórych młodocianych to jedyny dowód na ich istnienie na świecie.
Wraz z otwieraniem kolejnych drzwi przez dziewczyny z the Door, nam otwierają się coraz szerzej oczy ze zdumienia, jak wielka jest to organizacja i jak doskonale, prężnie działająca na tak wielu płaszczyznach.
Tu nie ma mowy o jakimś ściemnianiu, jakimś powtarzanym "bla, bla, bla".
Tu codziennie po prostu pomaga się młodym ludziom przeżyć godnie dzień.
Trafiają tu zupełnie dobrowolnie, i codziennie są nowe przyjęcia. Imigranci, outsaiderzy, dzieciaki na gigancie, ćpuny, nieśmiali, utalentowani, bezdomni, także ci z prawem na bakier.
Czasami the Door to dla nich jedyna szansa, by nie zwariować, by po prosty coś zjeść, wyprać ubrania, przespać się.
Organizacja zajmuje się tak wieloma aspektami i problemami młodzieży, że aż trudno to w jednej chwili ogarnąć. Od tych najbardziej podstawowych- codziennie darmowy lunch, dach nad głową do wieczora, łaźnia, pralnia, lekarze różnych specjalności ( co jest niezwykłym ewenementem, bo w Stanach mało kto ma ubezpieczenie społeczne, zdrowotne).
Dostęp do pracowników zajmujących się problemami imigrantów. Do tego mediatorzy, superwizjorzy, współpraca z policją.
Doskonała opieka zdrowotna, społeczna, która daje im zalążek jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa i przynależności do grupy.
W The Door można brać udział w zajęciach eksperymentalnego na skalę krajową projektu edukacyjnego mającego na celu umożliwienie zdobycia wykształcenia na poziomie podstawowym. Wiele osób z jakiś, bardzo różnych zawirowań życiowych porzuca szkołę i tym samym zaprzepaszcza kolejne, życiowe szanse. W Stanach możliwe jest eksternistyczne podchodzenie do egzaminów wyrównujących wykształcenie, ale The Door idzie dalej- po prostu umożliwia  kontynuowanie  nauki szkolnej i przygotowuje do egzaminów.
Jest więc szkoła, są pracownie. Sztuki, ceramiki, studio muzyczne, studio taneczne z lustrami, studio nagrań. 
I drużyna koszykówki i sala sportowa, siłownia.I jeszcze mały ogródek, w którym hodują kwiaty, truskawki, pomidory. I zabawna pracownia języka angielskiego dla imigrantów, gdzie zamiast zeszytów i książek mnóstwo dziwnych rupieci, a języka uczą się przez interakcje np. przy budowie roweru z bambusa.
To jeszcze nie koniec: na samej górze- "wylęgarnia" talentów, która wspomaga młodzież w poszukiwaniu inspiracji, spełniania marzeń. Eliza jest właśnie koordynatorką programu wyszukiwania i wspierania talentów. Współpracuje nie tylko z młodzieżą, ale również z uniwersytetami, tak, by te talenty można było rozwijać w przyszłości.
Ostatnio organizacja brała udział w konkursie zorganizowanym na facebooku przez Lady Gagę. Zajęli trzecie miejsce w kraju! To był wielki sukces. Dzieciaki nie wygrały wprawdzie warsztatów z artystką , ale miały szansę być na jej koncercie.
W Stanach wyższe wykształcenie nie jest tak deprecjonowanie jak w Polsce. Nie mam mowy o "produkowaniu magistrów" w dziwnych, powstających jak grzyby po deszczu uczelniach.
Tutaj mało kogo stać na studia wyższe, to bardzo drogie hobby, które spłaca się później długimi latami. Więc jak ma się do tego przeciętny mieszkaniec Harlemu? Nieosiągalne.I wtedy wkracza The Door. Najpierw budzi marzenia, inspiracje a potem konsekwentnie prowadzi do celu. Wielu się to udało.
Organizacja nie selekcjonuje  młodzieży. To miejsce dla dzieciaków z całego Nowego Jorku, nie tylko z Harlemu. Pomoc dla wszystkich, bez względu na miejsce zamieszkania. Nie buduje się tu raczej tożsamości, identyfikacji z dzielnicą, ulicą, raczej samym magnesem jest poczucie bezpieczeństwa i sensu, jaki daje wspólnota The Door.Może przyjść każdy, kto wypełni ankietę, dostanie kartę członkowską, przegada swój plan z superwizjorem. Być może jest jeden najważniejszy warunek- nie można mieć więcej niż 21 lat. Co się dzieje potem? Trudno powiedzieć. Niektórzy wygrywają z życiem, inni nie.
Żeby mieć gdzie spać, zapisują się do specjalnego programu rządowego.
Nie oszukujmy się. Nie da się pomóc wszystkim. Nie da się uleczyć systemu. Zmienić rzeczywistości. Ale trzeba walczyć. I taką robotę wykonuje The Door.
Zastanawiam się w czym tkwi sukces tej organizacji. Po pierwsze to kompleksowe, bardzo rzetelne i profesjonalne podejście do problemów młodzieży, która dobrowolnie trafia do ośrodka, jeśli nie do szkoły to choćby po południu- rozwijając swoje talenty, albo jedząc jedyny (darmowy) posiłek dnia.
Po drugie tu nikt nie moralizuje, nie grozi paluszkiem, nie dzieli ich na "dobrych" i "złych". Dla pracowników The Door to po prostu ludzie, którzy potrzebują ich pomocy. Prawdziwej. Bez przegadywania.Czasami to akcja-reakcja. Sytuacje są bardzo trudne. Ktoś uciekł z domu, ktoś inny ma problemy  z prawem, jeszcze inny nieuregulowaną sytuację imigracyjną. Dziewczyna jest w ciąży, a jej partner nie ma gdzie spać.
Codzienność Harlemu. Codzienność Ameryki. Wizyta w The Door była dla mnie lekcją Ameryki, którą trudno spotkać na kolorowych ulicach Manhattanu.Pokazuje skalę zjawiska niezwykłej polaryzacji i kontrastów społecznych. 
Prawda jest taka, że gdyby nie The Door, i organizacje jej podobne wielu młodych ludzi żyłoby na ulicy bez pomocy. 
Niezwykle cenne jest to sprzężenie zwrotne. Jest ktoś ( a raczej rzesze ludzi), kto potrzebuje pomocy i ktoś, kto tą pomoc oferuje. Nikt nikogo nie ciągnie na siłę, nie moralizuje, nie naciąga na ideały, frazesy, wytarte slogany. Młodzież z The Door wie, że być może to dla nich jedyna szansa zejść z krawędzi z podniesioną głową.
Na początku, kiedy dziewczyny zaczęły nas oprowadzać po ośrodku spytaliśmy, czy można robić zdjęcia.
- Oczywiście- odparła Bailey i zawiesiła nieco głos- o ile oczywiście będziecie robić zdjęcia miejscom, nie ludziom.
Powiem szczerze, że się trochę zdziwiłam. Jakie obiekcje może mieć jakiś tam bezdomny chłopak w za dużych spodniach, czy latynoska piękność z burzą loków? Fotografowanie takich miejsc bez ludzi jest trochę bez sensu. To jak smakować czekoladę zza witryny kawiarni.
I teraz nastąpi puenta opowieści.
W The Door wypracowano ciekawą zasadę. Chyba najbardziej fundamentalną dla organizacji. Niezwykle kontrowersyjną, ale wpływającą na budowanie zaufania, bezpieczeństwa i dające nadzieję, przynajmniej światełko w tunelu...
Otóż członkowie organizacji zwierzają się ze swoich najskrytszych, najtrudniejszych sekretów, beznadziejnych spraw. Obnażają się ze swoich lęków, cieni, siadających im na ramieniu. Superwizjorom mówią to, czego nie są w stanie powiedzieć rodzicom. Co jest upokarzające, wstydliwe, nie do przejścia w samotności. Skąd ta odwaga? 
Z jednej strony wyczuwają intuicyjnie, że doszli do ściany. Że dalej już nic nie ma. Dalej jest tylko ulica z ławką przedzieloną podłokietnikami, tak, by nie mogli na niej spać. Że to być może jedyna szansa.
Z drugiej- wszystko to co zostaje powiedziane w The Door pozostaje tajemnicą. Nawet przed rodzicami. Zadaniem pracowników organizacji nie jest strzelanie dzieciakom "moralniaka", ale konkretna pomoc i tylko, gdy będą z nimi do końca szczerzy, jest szansa, by im pomóc. 
Tylko tyle. I aż tyle.
Zawstydziłam się.
Jak trudno być czasem człowiekiem dla chłopaka w za dużych spodniach. Jak łatwo schować się za obiektywem aparatu i nie widzieć tak naprawdę nic.





czwartek, 23 sierpnia 2012

bajka o muzeach :)


Dzięki Departamentowi Stanu USA mieliśmy nie tylko ufundowane loty, przejazdy, hotele czy spotkania, ale również dzienne diety, dzięki którym piliśmy poranne kawy w Starbucksie, czy jedliśmy lunch w różnych ciekawych miejscach miasta.
I- niespodzianka. Departament zabezpieczył również środki na fundusz kulturalny dla każdego z nas, dzięki czemu zwiedzaliśmy muzea, które uważaliśmy za warte obejrzenia ,a których w programie oficjalnym nie było.
Najbardziej żałuję, że nie mogę Wam pokazać wszystkich  zdjęć z muzeów, które odwiedziliśmy w Stanach.
 I to ciekawe- bo w niektórych kategorycznie nie można robić zdjęć, już od samego lobby, a inne wręcz zachęcały nas, byśmy zdjęcia robili i prosili, by przesyłać je na strony. Traktują to jak swego rodzaju performance.
Amerykańskie muzea to naprawdę dla mnie bajka. Nie ma „ kapci zwiedzających”, nie ma kurzu, nieznośnej ciszy, pustki wśród wybitnych dzieł. Muzea odwiedzają całe rodziny, spędzają tu niedzielne poranki, bawiąc się przez sztukę. Nie wszędzie można robić zdjęcia, i trzeba to uszanować, ale życie muzealne jest tu naprawdę intrygujące, pociągające, angażujące widza, grające z nim w błyskotliwe gierki. Czasem czujesz, jak puszczają do ciebie oko, czasem zachwycasz się i zachwycasz i widzisz, że nie tylko tobie szczęka opada, ale euforia faluje między szlachetnymi ramami, a zadziwienie, irytacja, zaskoczenie grająz tobą w chowanego oszukując zmysły, doznania, budząc uśpione emocje.
W Pittsburghu, kiedy rozczarował nas „afrykański festiwal” wpadliśmy do Carnegie Museums. of Art and Natural History.
Na początku nawet nie za bardzo chciałam iść, bo oglądanie dinosaurów nie leży w moich głównych sferach fascynacji. Ale Ania Osiadacz nie dała mi szansy i za to jej bardzo, bardzo  dziękuję!
Nie było oczywiście szansy, byśmy delektowali dzieła z każdej z wystaw, ale mogliśmy obcować z impresjonistami pierwszej klasy oglądając ekspozycję czasową : Impresionismin a New Ligot from Monet to Stieglitz.
Sam gmach Carnegie pyszny, potężny, klasyczny. Na początku kilkanaście sal poświęconych sztuce antycznej, średniowieczu i renesansowi w architekturze.
Dalej to już tylko zawrót głowy. Sztuka europejska, podzielona na epoki, sztuka afrykańska, tybetańska, chińska, indiańska i tak w nieskończoność mogłabym wymieniać.
Monet, Picasso, …
Oprócz znanych  mi nazwisk, także i tacy artyści, z których sztuką się jeszcze nie spotkałam. Zwróciłam uwagę na dwa obrazy, które mnie poruszyły szczególnie, i na ile było to możliwe, postałam przed nimi dłużej. A były to :
Pascala Adolpie Dagana Bovereta: Christ and the Discipifs at Emaus i Edwina Austina: Abbey the Penance of Eleonor.
Patrzyłam i patrzyłam. I mogłabym tam zostać o wiele dłużej, niż mogliśmy.
Absolutnie zachwyciła mnie przestrzeń muzeum, rozmiar ekspozycji, dobór eksponatów i szczególny nacisk na edukacyjny, interaktywny charakter ekspozycji z naciskiem na zaangażowanie i doświadczanie najmłodszych.
Szczególnie mocno było widać to edukacyjne zacięcie w Muzeum Naturalnym, gdzie dzieci nie tylko mogły oglądać zwierzęta, rośliny, ale je „ badać”- bawić się w paleontologów, obserwować gady w wielkich słojach z formaliną, oglądać zdjęcia  w czytniku podczerwieni, czy zatopioną muchę pod mikroskopem.
Ale najbardziej- chyba nawet bardziej niż obrazy i rzeźby- zapamiętam wolontariuszy, którzy pracują w tym muzeum.
Przed każdą salą i na każdym lobby siedzą lub stoją maleńkie, siwiutkie, pełne energii osoby. Panie i panowie. Dawno po osiemdziesiątce chyba. Staruszki ubrane w swoje najlepsze garsonki z 57 roku ubiegłego stulecia. Włoski podkręcone, brwi pomalowane, na ustach szminka, na bladych policzkach róż. Wielka pasja w oczach i radość, kiedy zwiedzający o coś pytają, potrzebują ich pomocy.
Tak było w przypadku, kiedy przed jedną z interaktywnych sal przyrodniczych spytaliśmy, czy możemy robić zdjęcia..
Pani na nas spojrzała łagodnie i z pasją zaczęła swój wykład:
„ Państwo pierwszy raz u nas? Ooooooo, to witamy bardzo, bardzo gorąco. Oczywiście, można robić zdjęcia. I powiem wam jeszcze coś- mam wrażenie, że w tym momencie puszcza do nas oko- jakby nas wtajemniczała w sekret odkrywców skarbów- w tej sali- przeciąga dramatycznie, a każde słowo wymawia z przejęciem- w tej sali można dotykać absolutnie wszystkiego! Tylko- tu zawiesza głos i patrzy nam głęboko w oczy- eksponaty trzeba dotykać bardzo, bardzo delikatnie- mówi- i jednocześnie gładzi swoją lewą dłoń, prawie przeźroczystą, pięknie naznaczoną ściegami zmarszczek z wielkim pierścieniem z zielonym oczkiem na serdecznym palcu, by zaprezentować pożądany dotyk. Aaaa, i absolutnie koniecznie trzeba odstawić eksponat dokładnie na jego pierwotne miejsce-podkreśla.
Cudnie, cudnie, cudnie!
W Pittsburghu grzechem zaniechania byłoby nie odwiedzić Museum of Andy Warhol.
Życie artysty smutne, przesiąknięte traumą, nieśmiałością, kultem matki, chorobami.
A z drugiej strony nieodpartą chęcią życia na świeczniku , wśród gwiazd i celebrytów.
Prace artysty zna cały świat, stały się ikonami popkultury. Symbolami.
Warhol często korzystał z wizerunku lub prac innych osób, nie pytając ich o zgodę. Tak było w przypadku słynnej fotografii kwiatów, wizerunku Elvisa Presleya, Marilyn Monroe. Miał kilka procesów, ale w ostatecznym rozrachunku, nawet przy ugodzie sądowej osoby te tylko na tym zyskiwały- otrzymując sławę, nowe „popartowskie” życie, wizerunek, a często i tantiemy z prac Andiego.
Zawsze oglądam z zaciekawieniem oryginalne prace, porównuję je z moimi wyobrażeniamio nich. Jedne niezmiennie zachwycają, inne zachwycają jeszcze bardziej, a niektóre są pod hasłem „ wiele hałasu o nic”.
Nie jestem ani koneserem ani znawcą sztuki współczesnej, może mnie wyśmiejecie, może zlinczujecie, ale czasami, kiedy patrzę na „ dzieła” artystów, mam ochotę powiedzieć- król jest nagi!
Tak było w przypadku kilku prac Warhola, np. deski oblanej moczem jego kolegów, który to mocz,  wchodząc w reakcje chemiczne, pozostawiał „ fascynujące znaki”,  znaczenia których nie ogarniam.
I niekoniecznie podobają mi się jego filmowe performersy, a szczególnie filmik
z transwestytą i bananem. Kto widział, to być może wie, o co mi chodzi.
Muzeum nie pozwala na fotografowanie prac artysty, ponieważ większa część kolekcji pochodzi ze zbiorów prywatnych donatorów.
Były jednak i takie momenty, kiedy można było zrobić zdjęcia . To edukacyjna część zwiedzania muzeum, w której zwiedzający nie jest już tylko biernym odbiorcą sztuki, ale współtwórcą.
Można było za pomocą nowoczesnej techniki zrobić sobie swój własny portret metodą sitodruku, czy wziąć udział w stosowanej przez Warhola metodzie castingowej, polegającej na kilkuminutowym wpatrywaniu się kamerę stojącą na statywie.
Jeśli macie ochotę na taką zabawę w worholowskim stylu, można bez trudu ściągnąć sobie za niewielką opłatą aplikację.
Andy Warhol, jak nam opowiadała kustosz muzeum, faktycznie umierał dwa razy. Pierwszy raz, kiedy postrzeliła go niespełna rozumu studentka stwierdzono śmierć artysty, po czym, po kilku minutach (chyba dwóch) wróciła mu akcja serca! Drugi zaś raz zmarł po komplikacjach pooperacyjnych woreczka żółciowego.
O dzieła artysty zabiegali celebryci, aktorzy, gwiazdy jego epoki. Za charakterystyczne portrety płacili mu naprawdę słone pieniądze, ale co podkreślała kustosz- Warhol był nie tylko świetnym artystą , ale również doskonałym biznesmenem, doskonale  dbającym o zabezpieczenie finansowe. Tworzył niepowtarzalne, nowatorskie dzieła i jeszcze potrafił czerpać z tego niezłe profity, a to przecież niecodzienna umiejętność wśród artystów.
Kiedy nie był jeszcze znanym malarzem, mimo swej wielkiej nieśmiałości, chodził 
po rezydencjach bogatych Amerykanów wmawiając im, że był z nimi umówiony na spotkanie, po czym- jak domokrążca pokazywał im ( czytaj promował się bezpośrednio) swoje prace, wzbudzając częstokroć ich zaciekawienie.
Można powiedzieć, że na sławę zapracował Nie tylko z nowoczesnym podejściem
do sztuki, ale też z determinacją, i misternym, marketingowym planem.
W Nowym Jorku, w ostatni dzień pobytu całej grupy, dosłownie tuż przed odlotem, pobiegliśmy do MoMy- najbardziej reprezentatywnego i najbardziej znanego muzeum sztuki współczesnej.
Środa ranek. Od pierwszych minut otwarcia muzeum tłumy ludzi. Najróżniejszych. Jakich chcesz. Jacek Jarkowski, nasz tłumacz, podczas gdy my stoimy w kolejce,  kupuje nam bilety wstępu, w dostępnej cenie, korzystając ze swojej karty klubowej.
Bierzemy programy (w wielu językach poza polskim) i intuicyjnie i niestety na czas biegamy po gigantycznych salach MoMy. Sztuka współczesna zadziwia mnie nieustannie. Wpatruję się w skafandry, modernistyczne meble, sprzęty domowego użytku, drobne literki zebrane w graficzne impresje, zbiory przedmiotów czarnych, białych, plastykowych.
Intryguje mnie ekspozycja zdjęć rodzinnych pokazanych w ekspozycji innych zdjęć, jakby będących narracją społeczno-kulturową. Arabowie, Żydzi, Skandynawowie,
ale też rodzina królików znalazła dla siebie ścianę.
Historie zaczynają opowiadać się same. Narratorem jest twoja wyobraźnia uruchomiona detalem z obrazu, przedmiotem, który budzi twój lęk, światłem załamującym się na kamieniu.
Wiele sal zajmują również klasyczne i znane wszystkim  dzieła: Matissea, Degasa, Moneta, Picassa, Renoira, Toulouse-Latreca…
Ludzi tak wiele, że boimy się zgubić w tłumie. Całe rodziny fotografują się na tle
„ piccasów, degasów, chagalli”. I czuć podniecenie. Rodzaj święta w którym uczestniczymy razem, choć zupełnie się nie znamy.
Totalna euforia. Totalny zachwyt. Totalne zadziwienie. Nienasycenie.