piątek, 31 sierpnia 2012

Sztuka uwodzi- latynoski flirt

Przyznacie,że są rzeczy, obrazy, zapachy, które nas odpychają, inne wzbudzają irracjonalny choćby lęk, i są i takie, które kocha się od samego początku. Czasami trudno powiedzieć dlaczego. Tak się dzieje i już.
I tak jest ze mną i sztuką latynoamerykańską. Że uwielbiam latino w muzyce, to jasne. Samba, cha cha, marengo, salsa, tango argentino, rumba...Ale sztuki wizualne?
I tak się stało, że w Salmie Hayek się zakochałam, a raczej we Fridzie Khalo, którą tak sugestywnie zagrała.Wstyd się przyznać,bo dopiero po filmie (pamiętacie ten taniec Salmy-Fridy z kobietą?) zaintrygowana, zaczęłam interesować się jej malarstwem. Sugestywnym, trudnym, bolesnym, alegorycznym, dosłownym i tajemniczym jednocześnie.
W Nowym Jorku tylko potwierdziło się, że moja dusza, temperament i mentalność jest całkowicie latynoska.
W najbardziej znanych nowojorskich muzeach miałam okazję oglądać dzieła wybitnych, tych, których cenię nie tylko za " nazwisko", ale żadne z nich  nie przyprawiały mnie o dziwny zachwyt, zawrót głowy, tak, jak uczyniła to sztuka latynoska.
Byliśmy  w dwóch muzeach promujących sztukę artystów z Karaibów. Jamajki, Wenezueli, Kuby, Columbii, Puerto Rico, Haiti, Barbadosu, Dominikany, Aruby.
Queens Museum of Art i The Studio Museum in Harlem. Oba muzea współpracują ze sobą. Można powiedzieć, że " grają do jednej bramki". Promują latynoskich artystów, docierają do źródeł swej tożsamości, łączą korzenie z aspiracjami młodych. 
Prace Ebony G. Patterson, Dario Suro, Leo Matiza, Rubena Moreiry, Enriqe Grau Araujo, Eduarda Duvala-Carne, Charlesa Eycka, czy Renee Cox. 
Są muzealne warsztaty artystyczne dla dzieci i świetny projekt, który szczególnie zwrócił moją uwagę i który chciałabym jakoś przełożyć na moje podwórko- młodzi wybierają jedną czarno-białą fotografię ze zbiorów znanego czarnoskórego artysty i na podstawie tego zdjęcia tworzą własne narracje. Fotografują rodzinę, swoje dzielnice, pokazują kim są i skąd pochodzą. Tak budują tożsamość.
Nie mam niestety zdjęć z tych muzeów, bo nie można było ich robić, ale wiele z nich mam w pamięci. Patrzę teraz na moją stertę "amerykańskich szpargałów". Między programami wizyt w granatowych teczkach, widokówkami, biletami nowojorskiego metra, wizytówkami ciekawych osób i paragonami ze sklepów leży pokaźny stosik kredowych kart, wyrwanych z kolorowych albumów promocyjnych wydawanych przez muzea, jak m.in. " Caribbean Crossroads of the Word".
Obrazy, rzeźby, instalacje. Niezwykle nasycone kolorami, mięsiste, soczyste, prawie pachnące melonami i słońcem. Dużo czerwieni, żółci, pomarańczy, złota, dużo kobaltu i czarnego.
Każda praca snuje opowieść. Przesycone te obrazy szczególnym rodzajem zmysłowości, erotyzmu, seksualności. Pyszne, doskonałe, gorące, kudłate, soczyste!
Niektóre mam ochotę dotknąć, mam wrażenie,że zaraz spadną na podłogę wszystkie kolory Karaibów, tęsknoty, pragnienia, żądze, religijne rytuały, zdrady, bieda, miłość i śmierć.
Tajemnice, rytuały, tabu. Kobieta. Mężczyzna. Zamknięte oczy. Otwarte usta.
Krew. Życie. Sen. Śmierć. Intryga. Historia. Dzień. Noc. Wczoraj, kiedyś, dzisiaj, za rok...
Kolory, faktury, połączenia, sposób budowania napięcia niepodobny do " europejskich mistrzów".
Czasem jak naiwne prace dzieci, czasem jak plemienne artefakty. 
Zawsze autentyczne. Zawsze opowiadające historię pełnokrwistych ludzi. 
Obrazy jak kolaże nakładające się na siebie, jak tragiczne i barwne rodzinne sagi. Jak kulturowe mity.
I mało, mało brakuje a miałbyś wrażenie,że to zwykły kicz. ta cienka granica, to raczej nasze europejskie zahamowania, powściągliwość, szuflady, w jakie dobrowolnie daliśmy się pozamykać.
Mam ochotę wycinać, kleić, malować palcami.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz