niedziela, 2 września 2012

NIE(bo) na talerzu!

















Dzisiaj będzie bardzo subiektywnie. Będzie o tym, jak je amerykańska ulica. Subiektywnie- bo, to moje osobiste obserwacje i przemyślenia. I daj Boże, że ktoś mnie sprostuje, że powie- Anka, generalizujesz! To nie do końca tak-  to obserwacje i wnioski wyrwane z całości. Powtarzasz mity  o Stanach!
To nie do końca jest prawda!
Tak!  Tego chcę!  Niech mnie ktoś sprostuje, wyprowadzi z błędu! Proszę!
Rzeczywiście, mogę opowiedzieć tylko to, co zauważyłam w przeciągu czternastu dni, jakie spędziłam na ulicach Waszyngtonu, Pittsburgha, Nowego Jorku.
Nie wiem, jak jedzą typowi Amerykanie w domach, tak na co dzień . Czy w ogóle jedzą w domach? Przez te kilka dni miałam wrażenie,  że wszyscy żywią się w pośpiechu, na ulicach, w barach, sieciówkach, restauracjach.
Coś mam wrażenie,że kulinarna ulica "idzie" na ilość. Fast food, z akcentem na "fast", food jest tylko jakimś takim dodatkiem...
Do rzeczy. Amerykańska ulica to dla mnie kanapkowy raj. Wielkie, potężne pajdy białego, nadmuchanego, gumowatego chleba ( chleba?) lub bagietki. Między tym stosy jakieś stosy dodatków, z których najważniejsze to paskudny, roztopiony ser,biała, szatkowana kapusta,  jakieś mięcho i dużo, dużo frytek! Wszystko podzielone nożem na pół, spięte gustownie wykałaczką ( czasem z małym pomidorkiem cherry lub korniszonkiem), zapakowane w papier śniadaniowy. Do zestawu paczka chipsów, różne majonezy, musztardy, ketchupy do wyboru i napoje gazowane- bardzo, bardzo słodkie. O wiele słodsze niż w Polsce.
Kanapki te je się  " z ręki" na ulicy śpiesząc się na subway, wracając z pracy, słuchając muzyki na ławce w parku, albo przy stoliku. Nie dostajesz talerza, ale swoją big kanapkę rozwijasz z białego papieru, bezpośrednio na blat.
Nie chcesz kanapki? To może hot dog? hamburger, pizza, kebab - wszystko bardzo podobne w smaku, chyba tylko wyglądem ma zmylić człowieka,że to coś innego.Tłuste, mało wyraziste w smaku, ale zapychające na jakiś czas- fakt!
Kiedy zjadłam w Baltimore wielkiego hamburgera, może największego w mieście ( a jadłam go cały dzień z przerwami) nie mogłam go strawić przez kolejne dni ( i pomyślałam sobie wtedy- nigdy więcej!).
Z drugiej strony  (wspominałam Wam już) miejsca, w których można szybko zjeść coś ze stolikami i jedzeniem na wagę. Do wyboru- mięsa pieczone, duszone, panierowane, w sosach. Pieczone, grillowane warzywa, pasty z różnymi dodatkami, ziemniaki, doprawiany ryż, sałatki najróżniejsze, sałaty, krojone owoce. Chyba najbardziej autentyczne jedzenie jedliśmy w lokalnych knajpkach- kuchnia etiopska, brazylijska, meksykańska, włoska i domowe lody, wypieki, kawa w niezwykłej kawiarni- barze w Alexsandrii. 
Lubię poszukiwać nowych smaków, ale nie trocin i chipsów. Mój organizm dopraszał się codziennej miseczki naturalnego jogurtu z muesli. 
W hotelowym menu śniadaniowym odkrywam na nowo gorącą owsiankę, bo jogurtu naturalnego brak. I jestem zachwycona. Mój żołądek też. I po powrocie do Polski włączyłam ją do mojego jadłospisu. 
W wolnych chwilach, między spotkaniami, albo z rana biegam z dziewczynami po sklepach w poszukiwaniu " prawdziwego" jedzenia. To było coś w rodzaju polowania.
Jogurt naturalny, jogurt naturalny..nie ma. Za to są słodzone, kolorowe a jak. I przekąski kolorowe, wielkie, różnorodne.I wielkie paki chipsów.
Z jednego ze sklepów wychodzę z wielką paką zbożowych, niesłodzonych płatków i jestem dumna jak paw. Będę miała pożywienie w tej miejskiej dżungli na jakiś czas. Moi towarzysze się pewnie ze mnie śmieją trochę, ale co mi tam!
Owoce i warzywa w sklepach, które miałam okazję odwiedzić jakieś takie marne, półeczka licha. Jabłka zafoliowane pojedynczo, świecą się jednym, równym blaskiem.
Inne w kostkach czekają w przeźroczystych pojemnikach,   niby w plastikowych witrynkach do oglądania. Melony, winogrona, ananasy, arbuzy, truskawki.
Najlepszy owoc jaki jadłam to kupione od ulicznej, skośnookiej sprzedawczyni świeżo krojone przy mnie wielkie, piękne, żółciutkie, słodkie mango za dwa i pół dolara. 
Było kilka fajnych kulinarnych uniesień.
W Waszyngtonie pyszne falafele z pikantnymi mięsnymi kuleczkami, świeżymi warzywami i gorące jeszcze brownie.
Wspaniała była również kolacja w Pittsburgu, na którą zaprosili nas mieszkańcy miasta. Ona z pochodzenia Polka, on Chorwat. W menu: krewteki we włoskich ziołach, grzanki z gorgonzolą i konfiturą z fig, misa prażonych orzechów, migdałów, danie główne: pieczeń soczysta, delikatna, aksamitna. sałatka ziemniaczana z chrupiącymi kawałkami selera naciowego, pomidory z mozzarelą i bazylią, octem balsamicznym ( włoska caprese), lody waniliowe ze świeżymi truskawkami i jeżynami i dużo, dużo wybornego wina...
W Nowym Jorku najbardziej smakowało mi to, co kupiliśmy sobie na małym ryneczku, nieopodal naszego hotelu przy Central Parku. Ciabatta, prawdziwy ser z pietyzmem krojony przez sprzedawcę, pomidory pachnące, niejednorodne, koślawe. Gruszki, śliwki, jabłka prosto z drewnianych skrzynek.
Tak to trzy najlepsze wspomnienia kulinarne z tego krótkiego pobytu w Stanach. 
Aaaa, jeszcze gorąca owsianka z orzechami i świeżymi wiórkami kokosowymi gdzieś na Wall Street i chrupiąca, doskonale przyprawiona ryba na starganie, podczas fiesty na Harlemie.
Ale wracamy od tematu:
Na lotnisku w Pittsburgu, tuż po odprawie dla zabicia czasu próbujemy coś zjeść. Patrzę i widzę wielki jogurt z owocami i muesli, dokładnie taki jak u nas w typowej sieci McD.Ależ oczy mi się zaświeciły! Takie proste! Jest jogurt, a ja tak marudzę i fochy strzelam na Amerykę! Jogurt- 99 centów za plastykowy kubeczek.
Zamawiam. Pani skonsternowana mówi,że ...aktualnie nie ma w sprzedaży. Nie przygotowałam się na taką odpowiedź, więc zbaraniała odchodzę od lady.
Mówię o tym Jackowi Jarkowskiemu, który siedzi koło nas.
- Nie ma?- nie wierzy- jak to nie ma, skoro jest w menu? zaraz to załatwimy!
Wracamy. Pani jeszcze raz nam tłumaczy, że nie ma. Na tę chwilę wpada chyba menadżer, a na pewno facet, który tu rządzi.
- Nie ma?- strzela oczami- to nie możliwe! Oczywiście, że jest! Proszę chwilkę poczekać madame- uśmiecha się do mnie czarnymi oczami, którymi jednocześnie łypie porozumiewawczo na swój personel. Znika, a pani skwapliwie przyjmuje zamówienie. Kładę na ladę dolara, ale pani uprzejmie przypomina mi,że jeszcze taxa. A, no tak! I dopłacam różnicę.
Czekam. Czekam. Czekam. W tym czasie poczciwi obywatele USA zjadają przy ladzie kilkadziesiąt hamburgerów, tony frytek popijając cherry colą, a ja wymyślam jakieś kulinarne kłopoty.
Czas się jakby zatrzymał i mam wrażenie, że personel w czerwonych kamizelkach pokazuje mnie sobie palcami, a na zapleczu dzieją się dantejskie sceny. 
Krowa. gdzie jest krowa. Gdzie owoce? Ktoś widział płatki? Jakie płatki? No te, co stały tu od listopada, w tym pudle, co je przywiózł kiedyś John...
Stoję i stoję. Głupio mi już, wymuszonym uśmiechem odpowiadam na uśmiech pani sprzedawczyni. Jeszcze moment, przekonuje mnie co jakiś czas...
Kiedy już tracę nadzieję, i boję się, że mój samolot do Nowego Jorku odleci beze mnie słychać jakby zespołowe: uff! Dobra robota! ( pewnie mówią sobie w duchu gracze " Czerwonych Kamizelek") . Wracamy do gry!
Jogurcik mikroskopijny, owocki jakieś na nim. Do plastykowego pojemniczka przyklejona taśmą łyżeczka i saszetka z muesli.
Biorę pierwszą porcję na łyżeczkę. Fujjj! Sam cukier! Jogurt słodki. Owoce przesłodzone. Muesli skrystalizowane cukrem. Klapa!
W Nowym Jorku nie daję za wygraną! Zaraz po przylocie przeszukuję pobliskie sklepiki z żywnością w towarzystwie Anety Kilak. I jest! Jest sukces! Jest jogurt naturalnych. Sztuk 3 na witrynie chłodniczej.
Biorę! Stoję podekscytowana w kolejce do kasy. Płacę. Oczy wytrzeszczam ze zdziwienia. Trzy dolary. Mały kubeczek jogurtu kosztuje trzy dolary...to jest ok dziesięć złotych!
To najdroższy jogurt jaki zjem w życiu- myślę sobie- to pewnie niezwykły jogurt, wzbogacony o tysiące dobroczynnych kultur bakterii...Muszę celebrować każdą chwilę. Tylko ja i mój nowojorski jogurt...za trzy dolary! 





2 komentarze:

  1. W Polsce marzył Ci się Amerykański Hod-Dog a w Ameryce Polski Jogurt - to coś jakby w stylu wszędzie dobrze gdzie nas nie ma :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. masz rację Agnieszka, penie wszędzie szukamy siebie :), choć świat potrafi nas zachwycać!

    OdpowiedzUsuń