wtorek, 4 września 2012

a(i)luzja jak daleko, jak blisko...od szosy:)























Jestem prowincjuszką. Bardzo mi to odpowiada. I choć czasem irytuje mnie to czy tamto, to po co udawać, że pociąga mnie metropolia.Że chciałabym mieszkać na 25 piętrze. 
 Zachwycam się wielkimi miastami, wytrzeszczam oczy, chylę głowę z szacunkiem nad pysznymi budowlami, arteriami ulic niby szkieletami wielorybów. Tu drzwi się automatycznie otwierają i zamykają, tam zielone daje szansę przejść po zebrze, i parki ( czasami uczesane) i kolorowe reklamy, tramwaje, stoliczki na ulicach, na których z codzienną gazetą siadają przypadkowi ludzie ( być może siadają tu co dzień, być może codziennie gdzie indziej). I ludzie, których prawdopodobnie widzisz raz w życiu- pędzący gdzieś, siedzący gdzieś, kupujący coś, rozmawiający z kimś...Ale mieszkać w mieście, dużym mieście? No nie wiem, nie wiem...
Moja dolnośląska prowincja jest piękna. I te nierówne płyty w chodnikach, bruk niszczący moje obcasy, kręte dróżki, stare, poniemieckie domy, wzgórza pełne tajemnic. I mgły lubię, kiedy osiadają nad polami, nad rzeką, kiedy kończy się jesienny dzień. I szczekające burki z podwórka sąsiadów. I pomidory, które pachną pomidorami , te z krzaka pod domem.
I ludzie. Ludzi bardzo lubię. A ludzie u nas- chyba tak jak wszędzie- bardzo różni.Cóż za filozofia! Czasem doprowadzają mnie do łez, ale i ja pewnie ich nie raz wkurzam :)
Piszę o tej mojej prowincji nie bez powodu. 
Chyba najbardziej lubię prowincję za to, że ciągle mnie zachwyca świat. Bo na co dzień nie bombardują mnie bilbordy, których nie chcę oglądać, ani nie stoję w korku, spiesząc się do pracy, i lubię myśleć, że jak zemdleję na ulicy, to zaraz ktoś na to zareaguje, ktoś mnie uratuje, bo nie jestem anonimowa.
Uwielbiam, kiedy idąc do pracy kłaniamy się sobie nawzajem.
- Pani Ania!- ktoś wrzeszczy na mnie wczoraj, kiedy przechodzę przez ulicę z brzoskwiniami na śniadanie- Pani Ania! Dlaczego nie popatrzyła pani najpierw w prawo, potem w lewo??? O tak- i już widzę Fabiana, który demonstruje mi jak poprawnie przechodzi się przez ulicę.
To nic, że moja uliczka jest węższa niż chodnik w dużym mieście, a samochód można tu zobaczyć raz na godzinę, dwie.
- Niech pani Ania na drugi raz pamięta! - woła maluch- a niech pani Ania zobaczy, jak umiem- i pokazuje, jak żongluje śliwkami, które wyjął z kieszeni.
Więc przystaję na tej uliczce i patrzę z zachwytem na cyrkowy pokaz ( uczyliśmy się żonglować zaledwie tydzień temu w domu kultury), oczy mi się śmieją, chichoczę i obiecuję, że już nigdy nie będę tak nierozważnie przechodzić przez ulicę...
Prowincja. Paradoksalnie daje mi możliwość wyboru. I prawdziwej refleksji. Jechać do kina, czy nie? Iść na koncert, a może jednak teatr? Nie tym razem, może za miesiąc. Takich wyborów muszę dokonywać. Ale dość z tym mitem,że na prowincji to pustynia, a ludzie nie wiedzą, co się " w prawdziwym świecie" dzieje. Nie wierzę w to, jak i w stwierdzenie, że Warszawiacy to tak masowo i codziennie do kina, do teatru, na wystawę, koncert, biennale, performers , czyżby? 
Możliwość wyboru czyni mnie wolną od przymusu " lubienia". Nie mogę mieć wszystkiego, więc delektuję się, więc wybieram, więc myślę...
Lubię myśleć, że mam wpływ na to, w czym uczestniczę, co oglądam, jak przeżywam, bo każdą decyzję muszę jako prowincjuszka przemyśleć dwa razy. I dzięki temu- może to śmiesznie zabrzmi- to dla mnie święto, kiedy się wzruszam muzyką, obrazem, światłem, zapachem, drugim człowiekiem .
Wtedy to potrafię cieszyć się dziecko.Wzruszać się jak dziecko. Płakać jak dziecko.
 Nie marudzę, nie wartościuję zbytnio. Coś mi się podoba albo nie. Coś mnie wzrusza, albo nie kupuję tego. Coś jest dla mnie autentyczne, albo naciągane. To emocje, nie rozum się delektują!
 I tak postrzegam sztukę, uczestnictwo w kulturze. To gra,iluzja,  i w tą grę z artystą lubię być wciągana.
I dzieciaki lubię w to wkręcać. Że sztangi są ciężkie jak dwa lwy, a te dwa lwy to przyjaciele niezwykle wspaniałego tresera, który czyta tym lwom bajki, a tancerka miota ogniami nie na parkiecie i sznurku, ale na linie zawieszonej wysoko, wysoko nad cyrkową areną. I oczy się dzieciakom  świecą, i wypieki mają i n prawdę bolą je ręce od dźwigania tych ciężkich sztang! I to jest sztuka! Najprawdziwsza z prawdziwych!
 To jest pyszne! 
A gdzie tu Ameryka spytacie? 
Otóż potraktujmy te słowa jako wprowadzenie do jutrzejszego odcinka. 
A kolejny wpis będzie o Irlandczykach, barze, deskach Brodwayu i..Polakach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz