poniedziałek, 30 lipca 2012

a niejaki Andy Warhol z Pittsburgha czeka na krówki z Milanówka



Wiecie jak to jest z poniedziałkami, nie ma co się rozwodzić, męczą strasznie. Mój dzisiejszy w pracy był jakoś szczególnie intensywny. Telefony, maile, spotkania, rozmowy, podejmowanie mniej lub bardziej ważnych decyzji. Ale w sumie lubię to! Nuda w pracy (przypuszczam) jest o wiele bardziej męcząca. Granie w pasjansa, piłowanie paznokci, przerwy na kawę, przerwy na papierosy...to dopiero wymęczy! Ja jestem dziś z siebie i moich współpracowników zadowolona, bo działamy pełną parą i uzupełniamy się nawzajem, choć nie jest łatwo, bo przecież sezon urlopowy w zenicie. Cały czas jestem w stresie, by nie zostawić kogokolwiek z problemem, zadaniem, decyzją, z którymi sobie nie poradzi. Robię wszystko, by podomykać najważniejsze sprawy, zorganizować wszystko tak, by działania nie były dla innych niemiłym zaskoczeniem czy wzbudzały konsternację. Dzisiejszy dzień to znak, że wszystko idzie w dobrym kierunku! 
Wczoraj odnotowałam już ponad 1000 odsłon mojego bloga. Nie potrafię powiedzieć czy to dużo czy mało, bo nie mam punktu odniesienia, ale na mnie zrobiło to wielkie wrażenie! Dziękuję Wam wszystkim, to mnie wzrusza i cieszy, choć nie będę ukrywać- pisałabym go, nawet gdyby nikt go nie czytał, cóż poradzić. Taki sam nałóg, jak podjadanie czekolady, picie piwa czy zakupy. 
Tymczasem nasz DREAM TEAM nie próżnuje- zbiera gadżety dla tych, którzy nas będą gościć. Mamy fantastyczne gadżety z naszym logo, które zaprojektował Jakub Jakubowski, a "produkuje" je Bartek Rief. Mamy gadżety Solidarności, za którymi Amerykanie ponoć przepadają. Te kultowe biało-czerwone drobiazgi zorganizował dla nas Wojtek Tomkiewicz. Alina Dębowska szykuje ręcznie zdobione płócienne torby. Dopełnieniem będą nie tylko drobne materiały promocyjne z naszych lokalnych społeczności ale również najprawdziwsze, pyszne, oryginalne i słodkie krówki z Milanówka- od Ani Osiadacz i z Opatowa od Marysi Daszko.
A teraz news najważniejszy!  Ten smaczny kąsek zostawiłam na zakończenie. Mamy już wstępny, ramowy program naszej wizyty w Stanach! Może się jeszcze zmienić, ale pewnie nie tak znowu radykalnie.
Podsumujmy:
Cztery miasta - Washington DC, Baltimore, Pittsburgh, New York.
Temat przewodni- Rola kultury w rozwoju społeczności lokalnych.
Dwadzieścia zaplanowanych spotkań w kilku obszarach związanych z kulturą.
I takie perełki jak: Queens Museum of Art, Studio Museum Harlem, Walking Tour of African American History- Manhattan, afrykański festiwal sztuki, Andy Warhol Museum czy Pittsburgh Polish Cultural Council…długo by jeszcze wymieniać!



sobota, 28 lipca 2012

La bella confusione...czyli Italia vs USA pojedynek GIGANTÓW nieobiektywny bardzo

Wczorajsza burza zakpiła sobie ze mnie, i kiedy ja poprawiałam swoje literówki, edytując wpis na blogu nagle- tak po prostu, bez zapowiedzi prąd sobie poszedł gdzieś tam, ani się nie pożegnał,
 a i jeszcze zabrał kompana- czyli mój internet i wyruszyli w sobotni wieczór gdzieś przed siebie, tym samym moje myśli nie zostały zapisane, co mnie dzisiaj rano bardzo poirytowało, ale cóż, wypiłam kawę i postaram się odtworzyć, co napisałam wczoraj, bo to dla mnie osobiście ważny aspekt podróży.

Przegryzam słoneczne popołudnie jeszcze kwaśnymi papierówkami, zrywanymi prosto z małej jabłonki przed domem. Letnia cisza przed burzą. Podróżniczą burzą. Dopada mnie reisefieber.Za tydzień będę już w drodze . Najpierw Wrocław. Potem Warszawa.W pierwszy niedzielny poranek sierpnia razem z moimi towarzyszami podróży staniemy na płycie lotniska Chopina w Warszawie.
 Cudownie bulgocze  na fb Programu Liderzy PAFW, gdzie wczytuję się z uwagą, ale też z uśmiechem  w rady, spostrzeżenia, doświadczenia tych Liderów, którzy wizytę studyjną w USA mają już za sobą. 
 Aneta Kielak, jedna z "nas" sprawdziła prognozę pogody na naszą wyprawę- ma być upalnie, ok. 30 stopni :) . 
Wymieniamy się uwagami, co tak naprawdę włożyć do walizki. Marta Plewowska pisze, że "zazdrości" nam przede wszystkim widoku Nowego Jorku i MoMA- The Museum of Modern Art. Zajrzałam na stronę- i już powiało wielkim światem.
Dziś mam melancholijny nastrój.
Moje kuzynki wczoraj wieczorem wyjechały z rodzinami nad włoski Adriatyk. Moja siostra Kasia z mężem za kilka chwil wsiądzie do swojej toyoty, by znów odwiedzić Vetulonię, jedno z tysiąca pięknych miejsc 
w Toskanii. Vetulonia urzekła nas w tamtym roku. To jedna z najbardziej znanych osad tajemniczych Etrusków. Położona tak wysoko, że chyba wyżej być nie może! Widoki, pyszne jedzenie, w pobliżu Siena, Florencja, Cortona...la dolce vita far niente!
Pewnie, gdyby nie mój wylot do Stanów, jak zawsze dałabym się uwieść włoskiej prostocie, sztuce, jedzeniu...
Podświadomie, kiedy myślę o Toskanii i USA włącza się porównywarka myślowa, choć nie da się przecież porównać tych dwóch światów! Nie potrafię w tym momencie odpowiedzieć sobie na pytanie: gdzie będzie mi lepiej? Mogę przecież jedynie ulegać tylko złudnym stereotypom myślowym, jednoznacznym skojarzeniom, a to byłoby bardzo złudne, mało refleksyjne i płytkie. Nie tego chcę. Więc porównywanie jest, ale bez wartościowania.
To prawda, jak wszystkie kobiety w mojej rodzinie jestem italofilką, nieprzytomnie zakochaną 
w Toskanii. to miłość bezwarunkowa.Lubię nawet wszystko to, co innych ludzi we włoskim stylu życia drażni, irytuje czy śmieszy. Mam nawet wrażenie,że w poprzednim życiu byłam włoszką- mieszkałam w starym casa. To pewne- pasłam kozy między starymi pniami niskich drzewek oliwnych. Niczego więcej do szczęścia mi nie potrzeba, gdybym tylko jeszcze mogła pisać, gotować, fotografować, szwendać się po wiejskich jarmarkach, czytać książki, zaglądać do wiejskich kościółków i pić vin santo z rodziną i przyjaciółmi przegryzając białym toskańskim chlebem bez soli , polanym złocistozieloną, cierpką oliwą. I trzymać ukochaną osobę za rękę. Jestem tak stęskniona i tak zafiksowana na Italię, że na potrzeby tej irracjonalnej pewnie tęsknoty piszę sobie do szuflady takie opowiadania zawieszone gdzieś w czasoprzestrzeni między wiekami, między Polską a Italią. I ja tam mam swojego avatara. Jestem po prostu Giną.
Mam cichą nadzieję,że w następnym życiu też będę włoszką. Może jakaś artystyczna kawiarnia? Hmmmm....Muszę podgadać ze specjalistą- Jakubem Jakubowskim. On zna się na rzeczy! Może podczas lotów, kiedy będzie mnie dopadać strach. Zagaję do Jakuba, zamknę oczy i wszystko to sobie zwizualizuję!
Czyli pojawiało się porównanie, całkiem spontanicznie. Bo tęsknię za Toskanią, a przede mną zupełnie nowa perspektywa podróżnicza, na którą się otwieram całkowicie,z której się tak bardzo cieszę.
Stary Kontynent kontra gigant współczesnego świata. Italia vs USA.
Europa- kolebka mojej tożsamości, dumy i zażenowania. Tyleż historii budujących, krzepiących, łapiących za serce, co tych, o których pamiętać nie chcemy, ale powinniśmy.
I Italia, Toskania. Florencja, Siena, Montepulciano, Cortona, Piza i każda najmniejsza mieścina i wioska i kamień. Ogród Sztuk, Rinascimento, okrutni Borgiowie i Medyceusze.  Mistrzowie, Artyści, Filozofowie, Władcy i Wizjonerzy. Rafaello, Buonarotti, Savanarolla, da Vinci, Petrarka, Fra Angelico...wymienianie wszystkich nie ma sensu. To jak wielka księga telefoniczna w kilku tomach.
Najcudowniejsze w wędrówkach po Italii jest to, że każde miasteczko czy wioska jest bogactwem historii, sztuki, cywilizacji europejskiej. To największa galeria sztuki. Każdy wiejski, malutki i niepozorny kościółek kryje skarby gigantyczne dla tych, co karmią się starymi freskami, ołtarzami, chrzcielnicami, portykami. Niektóre gaje oliwne rozłożone po toskańskich wzgórzach pamiętają czasy Imperium, a dróżka, którą właśnie stąpasz należy do starożytnego szlaku Via Aurelia...
To wszystko widziałam, słyszałam, dotykałam, smakowałam. To jest mój dom. Moja wewnętrzna emigracja. Te widoki chłonę, podziwiam. Winnice wzruszają mnie tak samo jak bambini umorusane gellata. Jak staruszki zmieniające zwiędłe kwiaty w przydrożnych kapliczkach. I espresSo w maleńkiej jak naparstek filiżance,w miejscu, gdzie nikt się nie spieszy, a wszyscy mówią sobie " salve" na powitanie.
Przede mną zupełnie inna podróż. Tak myślę. Moje wyobrażenia o Stanach jak już pisałam wcześniej są bardzo tendencyjne.
Gigant cywilizacyjny, Niezwykła różnorodność, kontrasty etniczne, kulturowe, rasizm. Bum przemysłowy początku XX wieku i wielka emigracja ( wśród nich Italieńcy- bosi, głodni, zdeterminowani myślą,że Ameryka to Paradiso. Czytam właśnie przejmującą książkę na ten temat " ci przybysze z Włoch myli się tylko dwa razy w życiu- kiedy się rodzili i kiedy ich wkładano do trumny").
I Konstytucja jeszcze się przewija w myślach,wojna północ-południe, Nelson Mandela, Las Vegas, Route 66, Charlie Chaplin i mit " od pucybuta do milionera" i strzeliste wieżowce na Manhattanie.
Czy Stany uwiodą mnie? To oczywiste. 
I nie dlatego, bym miała porzucić Italię, lecz by ciągle i ciągle dziwić się światu- jego różnorodności, nieprzewidywalności, rozedrganiu...
Otwieram się po prostu na wszystkie doznania. Będę śledzić Amerykę wszystkimi zmysłami. Doniosę Wam skwapliwie o wszystkim co mnie zaintrygowało, rozśmieszyło, zdumiało, przeraziło, zniechęciło czy wzruszyło.
ps. Jakub Jakubowski równolegle ze mną prowadzi swój  autorski videoblog. Zapraszam gorąco! 
Jak wam się znudzi czytanie, zawsze można pooglądać! To pysznie się zapowiada! Relacje 
w różnych technikach, będzie co wspominać! Przeżyjcie tą wyprawę razem z nami!
A czy ten vidoeblog Jakuba będzie w stylu ambitnego kina europejskiego ( Cinema Paradiso Giuseppe Tornatore czy kina akacji lub drogi w amerykańskim stylu ( Tarantino, Burton, Cameron) zobaczymy. Najważniejsze, by w holywoodzkim stylu zakończył się happy endem! Czego sobie, moim towarzyszom podróży, naszym rodzinom i Wam przyjaciele życzę!

czwartek, 26 lipca 2012

Pipi Langstrumpf to ja!-czyli jak przeżyć ostatnie dni w pracy :)

Czas już nie pędzi czas goni, jakby brał udział w zmaganiach olimpijskich! Jutro już piątek! Świadomie odkładam pakowanie na wyprawę, bo koncentruję się na zawodowych obowiązkach, choć cały czas za uszami słyszę " spakowałaś się już?". Więc jestem jeszcze nie spakowana, co nie oznacza, że z tyłu głowy nie myślę, nie ustalam strategii.
Nasza wspaniała dziesiątka komunikuje się, ale tak "w pół słowa". Rozumiem to, bo każdy ma jeszcze tyle spraw. Cieszę się bardzo, bo nie tylko ja będę zdawała relacje z naszego tripa. Będzie pisać Wojtek Tomkiewicz-zachęcony przez swoje lokalne media. I Aneta Kielak. To świetna wiadomość, bo każdy z nas będzie widział naszą podróż trochę inaczej. To tak, jakby obserwowało nas kilka kamer :)
Magda Plewowska daje nam ostatnie wskazówki- i te dotyczące spraw organizacyjnych i te dotyczące naszego refleksyjnego podejścia do podróży jako doświadczenia liderskiego.
W pracy prowadzimy fantastyczny projekt, który sam sobie wymyśliliśmy Lato Na Trawniku. Warsztaty 
w ramach projektu cieszą i dzieci i nas. Dużo pracy, ale i mnóstwo radosnych twarzy, które nakręcają naszą energię. Myślę sobie teraz, że podświadomie powracam do edukacji małych dzieci, czyli mojej pierwszej profesji. Czuję,że edukacja najmłodszych daje doskonałe efekty. Dom kultury jest "ich" miejscem, wyspą wariackich, kolorowych doświadczeń. Czują się u siebie, ich rodzice, dziadkowie, rodzeństwo automatycznie też. Wiedzą, czego się po nas spodziewać, czym zajmuje się pani Ania, Ola, pan Andrzej. Kto nauczy ich malować kafle?- oczywiście pani Ela! Kto lubi śpiewać z dzieciakami?-pani Ania.I co jest fantastyczne- zaczynają sami kreować naszą przestrzeń, ustalać zwyczaje, rytuały, a nie przychodzą zalęknieni raz do roku na jakieś komercyjne przedstawienie trzymając się kurczowo ręki mamy. Nie o takie doświadczenia z kulturą nam chodzi. Nie jesteśmy impresariatem, sprzedającym bilety na niby " gwiazdki". To proces kształtowania twórców.  Ja też czuję się w tym procesie doskonale, bo ciągle odzywa się we mnie moje wewnętrzne dziecko. Cóż - przyznam się Wam- Pipi Langstrumpf to ja!


Poza tym jesteśmy w trakcie wydania książki o historii Wlenia, rozliczamy projekty, składamy aplikacje na nowe. Przed nami również kilka imprez, których jesteśmy współorganizatorami. Na jednej nie będę wcale, choć bardzo się angażuję, by zrobić wszystko, co możliwe. Na kolejną dojadę zaraz po powrocie, jedna szykuje się na początek września. Muszę szczerze przyznać, że nie przepadam na za współorganizacją imprez, kiedy traktuje się dom kultury jak narzędzie, a pracowników jak "bufetowe". Marzeniem naszym jest zajmować się animacją poprzez kulturę, współpracą partnerską. 
I takie projektu lubimy najbardziej!
W kilka osób zarezerwowaliśmy nocleg przed wyjazdem, bo na lotnisku musimy już być o piątej rano, 
a jeszcze dotrzeć do Warszawy trzeba.
Piotrek Kozioł prezentował ideę naszej wizyty studyjnej w USA w opolskim radiu
http://www.radio.opole.pl/2012/lipiec/kultura-i-rozrywka/podroz-studyjna-do-usa.html
To napawa optymizmem, że lokalne media interesują się naszym wyjazdem. Myślę, że ten wyjazd nie tylko jest dla nas wyróżnieniem, ale zmieni nas w pewien sposób. Zobaczymy, jak " ogród, ogródek, trawnik" kulturalny wygląda w Stanach. Kto go podlewa, kto depcze, kto nawozi, kto komponuje, co mu zagraża, 
a co może być przyszłością? To również szansa, by odnieść te obserwacje, doświadczenia, inspiracje do własnej pracy, tu w naszych małych, polskich społecznościach. 
Wojtek Tomkiewicz namierzył samolot, którym najpewniej polecimy
http://www.planespotters.net/Aviation_Photos/photo.show?id=284229
ps. zamówiłam dzisiaj na allegro wagę hakową, więc będziemy mogli bez stresu przygotować nasze bagaże. Możemy mieć tylko 23 kg plus bagaż podręczny.

piątek, 20 lipca 2012

MM-AK...taka kulturalna wymianka :)

Wczoraj Burgas dzisiaj Denver. To niepokojące.Świat zwariował. Nie...cofam słowo "zwariował". Słowo "wariat" rezerwuję zawsze dla pozytywnie zakręconych. Świat zwyrodniał.Nie...cofam słowo "świat". To my, ludzie psujemy się okrutnie, fiksujemy. Co się z nami dzieje? Gęsia skórka, bo wszystkim tym zdarzeniom towarzyszy nieprzewidywalność czasoprzestrzeni. Może się zdarzyć wszędzie: w Biesłanie, Norwegii, Denver..
Ale są i fantastyczne informacje- oryginalne, unikatowe zdjęcia Marilyn Monroe ze Stanów przyleciały do Polski.Kolekcja -ok 4 tys zdjęć, skrywana przez lata jest najbardziej niezwykłą częścią majątku FOZZ. Pochodzi z atelier słynnego fotografika i przyjaciela Monroe Miltona Greene'a. To ci dopiero! Ja do Stanów, MM do Polski. Taka wymiana kulturalna hehhehe!
A i przeczytałam jeszcze gdzieś w internecie,że w NY przerabia się budki telefoniczne na uliczne hot spoty  darmowym wi-fi. Doskonałe wykorzystanie niepotrzebnych już budek, kiedy przecież każdy ma komórkę w kieszeni!
Ale mój dzisiejszy dzień przede wszystkim zdominowały informacje dotyczące naszego wylotu. Do tej pory większość przebiegało w sferze marzeń. Taka podróż hipotetyczna,wyobrażeniowa, euforyczna. Tymczasem  czas  jakby przyśpieszał, tym samym wyjazd coraz bardziej się konkretyzuje. Magda przesyła nam bilety. Tyle w nich  szczegółów. Wylatujemy piątego sierpnia z Warszawy. Najpierw Frankfurt, docelowo Waszyngton. Nasza trójka wraca dziewiętnastego. Wylot z Nowego Jorku do Zurichu i lądowanie w Warszawie.
Zaczynam się trochę martwić,żeby nie dać się wciągnąć jednoznacznym skojarzeniom, kalkom myślowym, patrząc na Stany tak bardzo jednoznacznie, czepiając się prostych skojarzeń. To pewnie,że popkultura wryła mi się w podświadomość, ale mam nadzieję, że dla balansu doświadczę też zupełnie " innej" Ameryki, dalekiej od obrazka z widokówki czy folderu biura podróży.
Chcę zobaczyć i to i to.
Moje skojarzenia- pewnie pospolite: coca-cola, Myszka Miki, Biały Dom, Elvis, Michael Jackson, Andy Worhol, Hollywood, Północ-Południe, Titanic, Przeminęło z wiatrem, Ella Fitzgerald, Dziki Zachód, Przystanek Alaska, Luis Armstrong, BBC,CNN, MTV...
Ale jeszcze Kosiński, Dudziak, Urbaniak, Brzeziński...
Chciałabym dotknąć tego osobiście, wciągnąć powietrze na nowojorskiej ulicy, wypić espresso przeglądając poranne Washington Post patrząc na witryny sklepów, teatrów, galerii.
Czy wiedzieliście, że ten gość pochodzi z Waszyngtonu? Bo ja odkryłam to niedawno.
http://www.youtube.com/watch?v=3MXjuuNr8Uk

ps. właśnie dostałam wakacyjnego sms-a od Karusi " Aniu pamiętaj żeby mi wysłać kasę na mieszkanie zanim wylecisz do Stanów", no cóż, życie wzywa mnie jeszcze zanim wzlecę w obłoki :)

czwartek, 19 lipca 2012

Warszawa- Waszyngton - Baltimore - Pittsburgh - New York City- Warszawa!

To już prawie pewne. Dostajemy maila od Beaty Milewskiej z ambasady.Warszawa- Waszyngton - Baltimore - Pittsburgh - New York City- Warszawa! Tak wygląda najogólniej plan naszej wizyty.
Przypominam sobie nasze rozmowy podczas lotu Liderów.Między warsztatami, wykładami co chwilę ktoś nam gratuluje i to jest bardzo miłe. Niektórzy pytają czy już "po"? Uśmiechamy się wtedy z rozmarzeniem i mówimy " nie, wszystko właśnie przed nami!".Co jakiś czas też ktoś dla żartów mówi " tylko wróćcie!". 
W sobotę pod wieczór i w niedzielę słyszę w naszej ekipie sygnały " to co zostajemy?". I znów się uśmiecham i kładę to na kark dobrych humorów, zabawy, wyobraźni, żartów.
Będąc w pracy czytam wiadomość na naszej grupie fb " Urodził się pomysł byśmy wykorzystali szansę i zostali kilka dni dłużej w Stanach. Co wy na to? Kto chętny? "
A jednak! To nie był żart, ale realna szansa, by pozostać nieco dłużej. W rozmowach pojawia się Nowy Jork. Doskonale! Myślę sobie, doskonale! To być może rzeczywiście jedyna szansa w życiu! Trzeba ją wykorzystać. Niektórzy od razu kontrują, że ze względu na zobowiązania zawodowe czy  rodzinne nie mogą zostać. Ale mała grupka klaruje się. Ja też jestem jak najbardziej "na tak". 
Rodzą się pytania logistyczne : ciekawe, czy można przebukować nasz bilety powrotne, czy wiza będzie jeszcze ważna? Gdzie chcemy spędzić te kilka dodatkowych dni i jak to zorganizujemy? Jak nic- trzeba skonsultować to z Magdą.
Nie czekamy długo na odpowiedź- organizatorzy naszego wyjazdu nie widzą problemu, byśmy zostali kilka dni dłużej. 
Już się chwaliłam, że mamy fajną ekipę. Organizujemy się w sprawie " podarunków" dla ludzi, organizacji, instytucji,które nas będą gościć.
Jakub Jakubowski nie odzywa się przez dwa tygodnie, aż tu pewnego dnia przesyła nam logo, które sam zaprojektował. Nasze logo! Logo naszego teamu. Ależ z niego zdolna bestia graficzna! 
Z tego co wiem Bartek zajmie się "fabryką" naszych gadżetów.
Magda daje nam czas do poniedziałku, żebyśmy określili się ostatecznie, czy wracamy w terminie, czy zostajemy. Każdy musi się zdeklarować. 
Koniec końców praktycznie na dłużej zostajemy we trójkę: Piotr, Jakub i ja. Miała być z nami jeszcze Ania Osiadacz (tak na to liczyłam), ale ma bardzo ważne przetargi, na ważne projekty kulturalne. Prezydent daje kasę, więc nie może takiej gratki wypuścić z rąk, to oczywiste.
Bardzo cieszymy się,że w programie jest jednak Nowy Jork, marzyliśmy o tym od samego początku.
Kiedy mówię przyjaciołom, znajomym, rodzinie,że lecę do Stanów najczęściej słyszę : TY TO MASZ SZCZĘŚCIE! Niektórym się pewnie wydaje,że to jakaś zdrapka była, ten konkurs, albo coś na wzór lotto. Nic bardziej mylnego, wiedzą to nie tylko ci, którzy wygrali konkurs składając swoją aplikację, ale również ci, którzy mimo swoich fantastycznych pomysłów, doświadczeń, przemyśleń i refleksji nie jadą. Niestety zaproszono tylko dziesięć osób z całej Polski. Nie piszę tych słów, by się przechwalać, raczej by pokazać skalę tego przedsięwzięcia.
W mojej rodzinie usłyszałam na przykład : Anka, podziwiam cię, że ci się tak chce jeździć po świecie! jesteś włóczykij jak twój ojciec! Ale super, super, niech każdy robi, co mu sprawia przyjemność. 
Nasza wizyta studyjna dotyczy przede wszystkim partycypacji lokalnej, budowania społeczeństwa obywatelskiego poprzez kulturę. Na to zwrócimy szczególną uwagę i jesteśmy ciekawi, jak to wygląda " za wielką wodą". Na spotkaniu w PAFW już dowiedzieliśmy się,że instytucje kultury nie są bezpośrednio finansowane z środków publicznych, tym bardziej ciekawe, jak to funkcjonuje w kraju tak wielkiej różnorodności kulturowej, etnicznej o silnych i znaczących doświadczeniach społecznego zaangażowania.
Postaram się opisać wszystko co będę widziała, doświadczała, czego dotknę, posmakuję, wysłucham. To co mnie zachwyci opiszę i to co zadziwi. Oczywiście będzie to bardzo subiektywne, przefiltrowane przez to jaka jestem w ogóle, moją osobowość, wrażliwość, temperament i mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Wszystkim, którzy już teraz mi bardzo sekundują w tej podróżniczej opowieści bardzo dziękuję za miłe słowa, które napędzają mnie jeszcze bardziej do pisania. Mam nadzieję, że nie zanudzę moich Czytelników.
Ps. Podczas studiowania w Szkole Liderów każdy z nas miał robione takie specjalne badania dotyczącej jego charakteru, cech dominujących, preferencji przywódczych, pracy z ludźmi, indywidualnych preferencji działania, myślenia, reagowania itp. 
W moim Extendent DISC  wśród rzeczowego, szczegółowego opisu przeczytałam zdanie, które  mnie bardzo rozbawiło, ale co w pewnym sensie uważam za celne:
" Ma doskonałą umiejętność do czynienia nudnych spaw interesującymi." 
Jedno jest pewne jak kiełbaska w hot-dogu: w naszym wyjeździe a-b-s-o-l-u-t-n-i-e nie będzie nudnych spraw!!!
http://www.youtube.com/watch?v=aqlJl1LfDP4

wtorek, 17 lipca 2012

Na każdego czeka jedno zdanie...

Po Zlocie Szkoły Liderów powróciliśmy do swoich życiowych zakątków, kraterów, wysp. Trochę się poznaliśmy,ale myślę,że wszystko dopiero przed nami.
Rok spotkań z innymi liderami minął tak szybko...zdecydowanie za szybko! Tylu świetnych ludzi poznałam, tyle inspiracji, zadziwień,spotkania z tutorką, podróże pełne rozmów.
Czasami bywa tak, że jedziesz kilkaset kilometrów, tłukąc się autobusami z przypadkowymi podróżnymi, bierzesz urlop z pracy, zamykasz drzwi domu na klucz, by usłyszeć jedno, jedyne zdanie. Dla ciebie w tym momencie najważniejsze. I to zdanie otrzymałam w darze do Szkoły Liderów, a tak osobiście to od niezwykłej kobiety, która pozwoliła mi uwierzyć, że mogę biec z wilkami...
Natalia.Natalia de Barbaro. Nawet nie wiem jak intuicja skierowała mnie własnie na jej warsztaty w pewien marcowy poranek.
Usłyszałam od niej zdanie, które wryło mi się pod skórę, jak wewnętrzny tatuaż. Kiedy mam wątpliwości, zwyczajne lęki, gdy moja wrodzona dyplomacja bierze górę nad argumentami, których powinnam użyć rzeczowo i konsekwentnie, zamiast zastanawiać się, czy aby kogoś moimi słowami nie urażę, odtwarzam 
w pamięci tamten dzień i tamto spotkanie.
Bystre, mocne i mądre oczy Natalii skierowane są tylko na mnie. 
JĘK JAGNIĘCIA PODNIECA LWA- mówi zdecydowanym, ale spokojnym głosem- pamiętaj.
Koniec końców przy rozdaniu dyplomów Szkoły Liderów sama wiem, że jestem taka sama jak zawsze, ale pewniejsza, bardziej świadoma,  dojrzalsza.
Tytuł książki, którą otrzymuję od moje tutorki Iwony dużo o mojej zmianie osobistej mówi:


" Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne idą tam, gdzie chcą".

poniedziałek, 16 lipca 2012

oj kapitanem Wroną to ja nie będę!

Wrocław. Dzisiaj pierwszy raz będę leciała samolotem. To się w sumie dobrze składa. Lot do Dortmundu potrwa kilkadziesiąt minut, niezły sprawdzian przed 10-cio godzinnym lotem do USA.
Jest kilka minut po piątej rano. trudno mi się rano wstaje, ale kiedy to już nastąpi, to czuję się świetnie. Taki przedświt jest tajemniczym, migoczący poranna rosą, refleksami wstającego słońca. Jakie to dziwne- myślę sobie. Jak role szybko się odwracają. Dziś czuję się małą dziewczynką- zalęknioną, speszoną, skoncentrowaną na tym, co za chwilę się wydarzy. I tą "małą dziewczynkę "w moim ciele wspiera moja córka.
Wieczorem, tuż przed snem zaczynam panikować chyba na dobre, bo zaczynam mówić jak wenezuelskiej telenoweli:
- Karusiu, jakby co, jakby coś mi się stało...wiem, wymyślam, ale jakby co... to ja jam jeszcze jedno ubezpieczenie...
Kara patrzy na mnie swoimi wielkimi, łagodnymi oczami i próbuje mnie rozśmieszać
-Aniu! Lot trwa krótko, będziesz sobie spała- ale widzę w jej oczach, że przeżywa razem ze mną, bo to już nie przelewki, kiedy zaczynam się bać.
- Ubezpieczenie mam w ...noooo jak coś to pamiętaj Pan Pikuś.
Zasypiamy. Budzę się jednak co jakiś czas i patrzę, która jest godzina.


Terminal wrocławskiego lotniska piękny. Szlachetny w formie, wykonany z pietyzmem. Szkło, dużo szkła, kamień, metal. Wygląda jak żaglowiec Vasco da Gamy.Przypadkowo byłam na otwarciu, chyba w kwietniu. Muszę przyznać- mamy być z czego dumni. I to cudowne, że nie ma tan zapachów zjełczałego tłuszczu z kebabów i zapiekanek i nachalnych plastikowych reklam z czerwonym logo i kiczowatych "pamiątek z Polski", co mnie zawsze odstręcza na Dworcu Głównym w Warszawie.
- O zobacz, tu pójdziesz na odprawę, a potem będziesz sobie siedzieć przed lotem tam, na górze. Zobacz, jakie fajne fotele- Karolina jak nic mi " matkuje".Wzruszam się.
Siedzę po odprawie na skórzanym fotelu na wprost płyty lotniska. Nie trudno było trawić do "mojego" wejścia, bo większość podróżnych to Polacy. Dużo mam z małymi dziećmi.Obok mnie siedzi mężczyzna w garniturze. W ręku trzyma tablet, w uszach małe słuchawki.
Przyglądam się, jak przygotowuje się mój różowy samolot. Co chwilę podjeżdża jakaś ekipa. Jedni sprawdzają coś przy skrzydłach. Cysterna z benzyną staje przed jednym ze skrzydeł. Pracownicy mocują długi wąż do otworu w jednym ze skrzydeł. Odwracam wzrok, bo z drugiej strony korytarza energiczny stukot szpilek. Roześmiana grupa w uniformach kieruje się w stronę lotniska. Pilot, stewardzi, piękne stewardessy z apaszkami przy koszulach .
Siadam na środkowym fotelu ( pamiętaj nie siadaj przy oknie- przypominam sobie słowa Karusi). Przy oknie młoda blondynka ze słuchawkami na uszach, od zewnątrz gruba blondynka w pełnym makijażu i wieczorową biżuterią.
Zapinam pas, stewardzi energicznie ( nie nerwowo?) chodzą środkiem. Zamykają klapy bagażników nad fotelami.
Wyostrza mi się słuch- zdaje mi się, że słyszę każdą rozmowę , każdy szczęk pasów, warkot silników.
Kładę wyprostowane dłonie na kolanach. Mam wrażenie,że trzymałam je cały czas w tej pozycji, zanim nie wylądowaliśmy.
Zamykam oczy i biorę głęboki oddech. I otwieram oczy, rozglądam się po ludziach dyskretnie (dyskretnie?). Zazdroszczę im, zachowują się tak, jakby nic się nie miało dziać. Jakby jechali PKS-em na wycieczkę do Kołobrzegu. Zamykam oczy. Kiedy samolot startuje zaciskam je tak, że chyba przybędzie mi sto tysięcy nowych zmarszczek
Moja siostra powiedziała mi ,że nie jestem w pełni normalna! Bo w pierwszych sekundach lotu, zamiast myśleć o rodzinie o moim mało znaczącym w tym momencie życiu moje myśli krążą w zupełnie inne rejony.
Nawet uśmiecham się półgębkiem kiedy myślę sobie " Szczwany lis z ciebie- Leonardo da Vinci. Ty i te twoje machiny. Byłeś blisko bracie..."
Ale na tym półuśmiechu żarty się skończyły. Każdy szmer, niepokojący dla mnie odgłos odbija się moją palpitacją serca, które zaraz wyrwie się z mojego korpusu.
Kątem oka, bez ruchu spoglądam przez okienko. Jesteśmy w chmurach, Przecinamy je niby nóż watę cukrową.
A na pokładzie jak dla mnie cyrk. Podniebny cyrk. Stewardzi rozpoczynają klepać swoją mantrę. Witają, opisują wyjścia awaryjne, metodę korzystania z masek tlenowych i sprzętu elektronicznego wniesionego na pokład. I tak nic nie widzę, więc przez chwilę wymykam się strachowi i otwieram oczy, wychylam się, bo to dla mnie nowe doświadczenie. Czuję się przez stewardów rozśmieszona. Mówią tak niedbale i tak jakoś od niechcenia, jakby nie do końca otwierali usta. Przy prezentacji procedury bezpieczeństwa ( wygląda to jak synchroniczny balet na wodzie, kiedy w tym samy momencie, tym samym placem wskazują ten sam element maski tlenowej czy karty z instrukcją obsługi) irytuję się - po co to wszystko pokazujecie- myślę sobie- przecież i tak nie ma szans na ocalenie, jakby co.
Jeszcze tylko raz zerkam kątem oka na okienko, kiedy samolot wycisza się i łapie pułap. To musi być, na pewno jest piękny widok- jesteśmy nad chmurami. Słońce, błękitne niebo, czasem białe, a pod nami- daleko pod nami chmury jak big milki na patykach.
Do końca podróży nie otworzę już chyba oczu, tylko słyszę, jak załoga otwiera mobilny kram z przekąskami.
- Płaci pani kartą czy gotówką?- pyta stewardessa- euro? złotówki?
Boże, ciekawe jak długo jeszcze. Nie mam zegarka, a telefon komórkowy wyłączony. Chyba już niedługo. Anka, nie panikuj- (gadam sama do siebie?), skoro małe dzieci gaworzą sobie radośnie, ludzie jedzą snikersy, czytają, rozmawiają, to znaczy, że jest normalnie, nie ma się czego bać.
Nie mogę się skupić na niczym innym niż strach, choć przede mną taki miły dzień ma być. Zobaczę się z moją siostrą Kasią, która czeka już na mnie w Essen no i uroczystość odebrania nagrody dla naszego wspólnego projektu KINDER SPIELEN THEATER.
Kiedy samolot zniża się do lądowania mój mózg wariuje. Najchętniej czepiłabym się tego złotego, grubego łańcucha na szyi blondyny obok, ale istnieje niebezpieczeństwo,że ze strachu mogłabym ją udusić.
Nieprzyjemne zderzenie z ziemią ( ludzie klaszczą, rozpinają pasy, wzrasta wesoły gwar).
Zabieram ręce z kolan. Na spodniach mam odbite mokre miejsca, tak bardzo spociły mi się z nerwów dłonie. Odpinam pasy. Prawie nieprzytomna podążam za tłumem pasażerów. Z torebki wyciągam złożoną na cztery kartkę z moim nazwiskiem. Z lotniska ma mnie odebrać znajomy Kasi.


niedziela, 15 lipca 2012

gdzieś dalej...gdzieś indziej...

Wyprawa do USA rozpoczyna się dokładnie za trzy tygodnie- 5 sierpnia, ale tak naprawdę zaczęła się z chwilą, kiedy dowiedziałam się, że lecę, a kiedy się skończy? Hmmmmmm, mam wrażenie,że nigdy, bo podróże pozostają do końca w nas, i z czasem żyją swoim własnym życiem, często podkolorowanym, przefiltrowanym przez emocje, zapachy, wspomnienia...
Zanim wyruszę muszę was się do kilku rzeczy przyznać:
1. uwielbiam podróżować
2. boję się panicznie podróżować
3. boję się panicznie latać samolotami ( mam lęki przy korzystaniu z windy, nie cierpię wesołego miasteczka, wysokich szczytów, widoków z wieżowców , stromych podjazdów)
4. nie znam angielskiego ( mój angielski na poziomie intuicyjnym jest obrazą pewnie intuicji. Zaliczyłam rok kursu angielskiego metodą Callana, znam najbardziej podstawowe zwroty).
Przyznacie, że poznając te fakty, wyprawa może okazać się ciekawa.
Rzeczywiście boję się podróży- wszystkich. Tych najkrótszych i tych wakacyjnych wypraw po Europie. Być może to wynik wypadku samochodowego, jaki przeżyłam z ojcem- dachowanie po kilku obrotach. Może dlatego zrobiłam prawo jazdy, żeby oswoić lęki. 
Nie lubię dworców, szczególnie kolejowych, wzbudzają we mnie lęki tymczasowości, wyobcowania, niepokoju...
I strasznie przewrotne to moje życie jest, bo z drugiej strony uwielbiam podróże! I ciągle te dwie natury wewnętrznie ze sobą walczą.
Ciągnie mnie na południe Europy. Mając do wyboru -wyprawa czy nowy telewizor, zawsze wybiorę podróż.
Nie jestem za "sformatowanymi "podróżami z biurem podróży. Nie rajcuje mnie leżenie przy hotelowym basenie i picie kolorowych drinków. Moje podróże, podróże mojej rodziny to zawsze w pewnym sensie niewiadoma. Tak jak wypady do Toskanii. Wykupujemy jakiś domek na wsi, małym miasteczku i czujemy się wolni. Nic nas nie ogranicza oprócz czasu i pieniędzy. Podróżujemy samochodem, przyglądamy się prawdziwym ludziom- staruszkom haftującym koronki, krojącym arbuzy, wieszającym pranie...
Z podróży zawsze przywożę mnóstwo zdjęć, oliwę, ręcznie wypalane kafelki, szkiełka znalezione na drodze.
Piszę też pamiętniki z podróży, ale jeszcze nigdy ich nie publikowałam. Podróż to cudowna euforia zakrapiana lękami.

Kiedy zaczęła się ta tęsknota szalona, nostalgiczna i tak mocna jak zapach majowego bzu? Nie wiem, nie wiem sama…Że lubiłyśmy podróże- dość szalone i nieobliczalne, na południe Europy to było wiadome od zawsze, od dziecka. Wtedy „południem Europy” była dla nas Bułgaria, Rumunia, Węgry.
Inne podróże do Włoch, Hiszpanii, Zachodniej Europy, były dla nas  zupełnie niewyobrażalne. Jawiły się raczej jak projekcje kolorowe, wyidealizowane, przepalone słońcem slajdy polaroidu, z tą tylko różnicą, że wymyślone, muskane palcami na kredowym papierze atlasów i cudem zdobytych książek podróżniczych, albumów, w pachnących tajemnicą i kurzem antykwariatach.
Trzeba oddać sprawiedliwość- to ojciec zaszczepił w nas tę cygańską tęsknotę za podróżami. Takimi p r a w d z i w y m i, co oznacza, pełnymi niespodzianek, słodko-gorzkich przygód, fascynacji. Mama ciężko pracowała cały rok na te podróże, a ojciec właśnie rozbudzał tęsknoty, marzenia. Ojciec nas prowokował, wciągał w falujący gorącym powietrzem świat, gdzie w nozdrza wbijały nam się rozbudzone, oleiste zapachy bukszpanów. Sok słodkich morw spływał nam po brodzie, na straganach uginały się rozklekotane drewniane ławy pod ciężarem potężnych arbuzów, brzoskwiń, bakłażanów i pomidorów…
Monastyry, Pankrator w pozłocie starych ikon, wzbudzający respekt potężny Dunaj, i przełęcze na Żelaznych Wrotach.                                                               
I te poranne zdziwienia, kiedy budził nas stukot końskich kopyt na przydrożnym parkingu, gdzieś pod Timisoarą. Zawsze jechaliśmy i jechaliśmy,  długo w noc. Zupełnie inaczej wyglądało to miejsce czarne od północnego granatu, spokojne, uśpione nocą, odrealnione, zupełnie inaczej rześkim porankiem, gdy mijała nas pokrzykująca rumuńska rodzina. Patrzyłam zafascynowana na mijający nas pulsujący życiem tabor, który wybił nas ze snu- ojciec o ogorzałej twarzy, śmiejących się oczach i dużych dłoniach, w przechodzonej białej koszuli i wełnianej granatowej marynarce, wybłyszczałej na zagięciach. Spodnie związane
w pasie sznurkiem parcianym, skarpety, pantofle zniszczone. Na głowie postrzępiony słomiany kapelusz, wyblakły od słońca. Gęste posrebrzane wąsiska i rząd białych, choć przerzedzonych zębów. Strzelał batem, pośpieszając marnego konika, pogwizdywał nerwowo.
Na niezwykłym wozie, skleconym z kunsztem z okorowanych gałęzi siedziała jeszcze dobra gromadka. Kobiety w kolorowych chustach na głowach energicznie unosiły ręce ku górze, żywo gestykulując i przekrzykując się. Dzieciaki, półnagie, rozczochrane, śliczne, o wielkich czarnych oczach, niczym z obrazów Makowskiego obgryzały surowe, pełne mleka młode kolby kukurydzy. Na wozie było wszystko- jakieś pledy, skrzynki pełne pomidorów, dzbany, klatki z ptakami, mandolina, worki wypełnione mąką. Do wozu przytroczony był jeszcze potulny, mrukliwy osioł. I jeszcze szczekający, rudy pies, jakby się włączał do gwaru swoich kompanów.
Takie obrazy pozostają we mnie na zawsze. Może i je trochę koloryzuję, może i wyblakła od słońca i czasu ta fotografia z podróży, i cóż z tego? Jest w mnie. Nikt mi tych obrazów nie zabierze.
Pamiętam, patrzyłam na ten kolorowy wóz zafascynowana. Intrygujące to było dla mnie, niczym moje prywatne antropologiczne badania Malinowskiego w Amazonii, tu Rumunią zwane. Patrzyłam na ich ogorzałe słońcem ręce, gesty, słuchałam ich dyskusji. Nie chciałam stracić z oka ani jednego kadru. Przecież trwało to tylko chwilę, kiedy nas wymijali, ale pamięć zapisała wydarzenie jak w zwolnionym tempie, klatka po klatce filmu.
Wtedy dziwiłam się podróżnikom na wozie, a dziś wiem, że niewiele się tak naprawdę różniliśmy od siebie. My też, w naszym taborze pełną rodziną byliśmy. I wszystko się w tym naszym fiacie 125 p musiało zmieścić- śpiwory, namiot, walizki, prowiant, karnister na benzynę, zapasowe koło, mnóstwo map, książek, aparat fotograficzny, koszyki, stół turystyczny i składane krzesła i nasze kapelusze i dmuchane koła, materac i turystyczna butla gazowa i kuchenka. Spaliśmy jak oni, pod gołym niebem, ugniataliśmy się jak oni w naszym taborze. My –pełni ekscytacji podróżą, z definicji nieprzewidywalną do końca, oni, być może nieprzewidywalnym swoim życiem. Tyle, że my nie mieliśmy psa…
Z czasu tych rodzinnych podróży pozostał mi sentyment do mielonki z puszki, której większość ilość  zabieraliśmy zapobiegliwie ze sobą z Polski. Jej smak i zapach pozostał dla mnie mityczny, wyidealizowany. Ojciec nerwowo otwierał puszę nożem, i nożem kroiliśmy różową ambrozję zajadając ją od razu, lub kładąc na grube pajdy bałkańskiego, białego chleba. Nawet w porannym już słońcu tłuszcz wokół mielonki i galareta, która ją otaczała rozpuszczała się szybko, kapiąc nam po palcach. Do tego wielkie, piękne, prawdziwe pomidory. Słodkie, mięsiste, soczyste…PomoD’Oro.
Całkowicie zgadzam się z Dariuszem Czają. Właśnie czytam jego intrygującą książkę
 „ Gdzieś dalej. Gdzieś indziej”.  Podobnie jak on uważam, że podróżnik odbywa zawsze dwie podróże. Tą fizyczną, realną i tę późniejszą, nie mniej ważną, a może i ważniejszą- podróż introspektywną , po powrocie. Tysiące razy „ przewijamy” w pamięci, w  zachowanych obrazach,  film z przebytych podróży. Oglądamy zdjęcia, odtwarzamy przebyte ścieżki, twarze napotkanych osób, smaki, kolory, zapachy.  Nikt nam tego nie zabierze. Nigdy.

























sobota, 14 lipca 2012

Czereśnie na ulicy Pięknej

Nie ma jeszcze dziesiątej rano a my siedzimy na przystanku autobusowym na ulicy Pięknej w Warszawie. Naprzeciwko nas szara bryła ambasady amerykańskiej. Budynek rozczarował mnie od samego początku, nie wiem dlaczego myślałam,że będzie to coś w stylu przedwojennej wilii otoczonej zielenią. Siedzę w Wojtkiem Tomkiewiczem, który życzliwie odebrał mnie z Dworca Głównego. Przypatrujemy się ludziom stojącym pod ambasadą i próbujemy wyłowić z małego tłumku " naszych".Znamy się wprawdzie ze zdjęć na fb, ale czy zdjęcia mówią prawdę? Z Wojtkiem chyba najczęściej komunikuję się na fb i jakoś tak się złożyło,że siedzimy tu teraz i jemy czerwcowe czereśnie ze straganu, które kupiłam pośpiesznie na Dworcu Wilanowska po przyjeździe nocnym autobusem z Wrocławia. Wojtek wygląda dokładnie tak, jak na zdjęciu. On również jest dyrektorem ośrodka kultury. Zaczynamy machać do ludzi i woła ich po imieniu, trochę to śmiesznie wygląda, bo możemy się przecież mylić, ale pomysł jest zacny, bo po chwili na naszym przystanku stoi WSPANIAŁA DZIESIĄTKA WYBRAŃCÓW. Trochę oszołomieni, zaspani, ale widać, że mocno podekscytowani jak dzieci na kolonii podążamy za komendami Magdy, która wyrasta nagle jak z pod ziemi. Grupą wchodzimy do ambasady. Już na wstępie robi się nieswojo: strażnicy, bramki, kamery, kody. Skwapliwie wyciągamy wszystko, co nie można wnieść na teren ambasady: telefony komórkowe ( które trzeba wyłączyć), aparaty fotograficzne, laptopy, usb. Ania ściąga pasek. Niby nic, niby jesteśmy tu gośćmi, ale ta procedura jakoś działa na podświadomość i czuć pewne napięcie.
W klimatyzowanym pokoju na parterze czeka na nas niezwykle miła pani Beata Milewska. Siadamy za " okrągłym stołem". W oczekiwaniu na attache kulturalnego dostajemy materiały informacyjne i pięknie zaadresowane imiennie do nas koperty z listami. W nagłówku : Embassy of United States of America , na środku: Mrs. Anna Komsta, Director of the Center for Culture, Sports and Tourism in Wlen. Ha!
Andrew Paul to drobny mężczyzna o miłym uśmiechu i świdrujących, inteligentnych czarnych oczach wspieranych okularami. Mówi do nas po polsku, z pięknym amerykańskim akcentem. Świetnie mu idzie, choć przeprasza nas, że czasem myli słowa, ale od następnego miesiąca zmienia placówkę- przenosi się na Ukrainę (jeśli dobrze zapamiętałam) i intensywnie uczy się kolejnego języka.
Gratuluje nam wygranej i prosi o jedno: 
Ameryka to piękny kraj! Nie wyrabiajcie sobie o nim zdania na lotnisku. Przejdźcie tą drogę, tą procedurę, a potem- potem dopiero będzie cudownie!
Przedstawiamy się , kim jesteśmy, skąd, czym się zajmujemy zawodowo. I zaczynam czuć się fantastycznie, 
Już sam udział w Szkole Liderów , każdy zjazd- był dla mnie niezwykłą dawką energii.Tylu wspaniałych ludzi wokół . Społeczników, wariatów, Don Kichotów zmieniających świat.
A dziś jeszcze większa radość. Bo jestem w gronie wariatów od kultury!!! Zamykam oczy i słucham wypowiedzi koleżanek i kolegów. To brzmi jak bajka, jak najlepsza symfonia ( co drugie słowo to stowarzyszenie, fundacja, projekt, konkurs, galeria, książka, film, grafika, wystawa, muzeum, muzyka, zdolne dzieciaki, ceramika, dialog kulturowy...). Jestem w niebie. Już wiem,że jestem w fantastycznym gronie. I co intrygujące, wszyscy zajmujemy się kulturą, ale każdy robi to w swój cudownie specyficzny, barwny sposób. Pękam ze szczęścia.
Pan Andrew opuszcza nas, wracając do swoich obowiązków zawodowych. Pałeczkę przejmuje Beata Milewska wspierana przez jeszcze dwie koleżanki z ambasady. 
Wśród nas jest również Maciek Puławski i Mirek Czyżewski- uczestnicy poprzedniej wizyty studyjnej. 
Grad pytań i mnóstwo rzeczowych odpowiedzi. Co zabrać, czego absolutnie nie. Jak komunikować się z rodziną. Jak zachować się na lotnisku, jak poradzić sobie ze zmianą strefy czasowej, ile wziąć dodatkowej kasy ( choć tak naprawdę wszystko mamy finansowane- przeloty, ubezpieczenie, zakwaterowanie i dieta do tego! czujemy się naprawdę wybrańcami losu!)
Prawdę mówiąc myślałam o zakupie nowej walizki przed wylotem do USA. I dowiaduję się, że absolutnie nie kupować nowej- przejdzie swoje, jeszcze jej się "dostanie" w luku bagażowym, na taśmie. Tym bardziej, że w ubiegłym roku ( wizyty do USA są organizowane przez ambasadę i PAFW od 5 lat) uczestnicy zaliczyli 16 lotów w samych Stanach!
- Warto kupić takie taśmy spinające walizkę, w razie, gdyby zepsuł się zamek, to bardzo pomaga w sytuacjach awaryjnych- mówi Beata.
Generalnie lecimy do Waszyngtonu, ale zajrzymy również prawdopodobnie do Baltimore, Filadelfii, Santa Fe...
A, i weźcie ze sobą adaptery do prądu
Bardzo ciekawie opowiada Maciek, który był rok temu, daje nam cenne wskazówki. Pisał bloga z wyjazdu, więc tym uważniej mu się przysłuchuję i zadaję kilka pytań o prowadzenie bloga.
Wychodzimy z ambasady, ale tylko aby zjeść lunch. 
Magda zabiera nas do kultowego Czytelnika. Mijamy Wiejską z budynkiem sejmu.
Przy chłodniku z botwinki i gołąbkach nie przestajemy nadawać, a Maciek to nie ma szansy zjeść obiadu, bo cały czas nam opowiada i opowiada. Anegdotki są zabawne i już pokazują różnice kulturowe między nami a amerykanami.
Na czternastą jesteśmy umówieni z konsulem w sprawie naszych wiz. Wracamy do szarego budynku, ale wchodzimy już innym wejściem. Tym razem Magda nie może nam towarzyszyć, więc tą drogę musimy przejść sami. Dobrze,że jest nas dziesiątka, bo raźniej nam.
I znów ta sama procedura- oddajemy komórki, telefony. laptopy, nawet napoje zostawiamy w specjalnym pojemniku. Będzie je można odebrać przy wyjściu.
W korytarzu, przed bramką od razu rzucają się w oczy wielkie fotografie na ścianach: uśmiechnięty i dumny prezydent Barack Obama, rzeczowa Hillary Clinton i jeszcze jeden siwy pan, którego nie znam ( trzeba odrobić lekcje , myślę sobie zawstydzona ).. Za bramką zaś jak w amerykańskim westernie listy gończe- wizerunki najgroźniejszych terrorystów, w tym Osama ben Laden.Dużo tych zdjęć, a twarze patrzące na mnie zacięte, agresywne.
Po przejściu przez bramkę idziemy długim korytarzem łączącym dwa budynki, potem schodami w dół. Wreszcie znajdujemy się w miejscu, gdzie zajmują się wizami. Ściskamy w rękach nasze wnioski wizowe i paszporty. Stajemy w kolejce do pierwszego okienka. Z głośnika słychać sączący się jazzowy głos trąbki, który, pod koniec naszej wizyty zacznie nas już nieco irytować. 
Podchodzimy do okienka, podajemy miłej pani dokumenty i zostawiamy odcisk naszych palców. Przechodzimy do kolejnego etapu- bezpośrednie spotkanie z konsulem. 
Okienek jest bardzo dużo i krzeseł dużo w poczekalni. Dystrybutor z zimnymi napojami, regały z materiałami promującymi ciekawe zakątki USA. Na ścianie wielka mapa. Wodzimy palcami i zastanawiamy się, gdzie chcielibyśmy pojechać. Nowy Jork! Na pewno Nowy Jork, choć Beata o nim nie wspominała.
Do okienka konsula jesteśmy wzywani, choć trzeba się wsłuchać, bo (uwierzcie mi) czytane po amerykańsku brzmi zupełnie inaczej, wręcz bardzo śmiesznie.
Pan konsul ogląda mój paszport.
- How are you ?- pyta uśmiechając się
- Fine- odpowiadam, bo tylko tyle potrafię.
-Rozumiem,że możemy mówić po angielsku?
- Nie , nie znam angielskiego- ( ale żenada, myślę sobie)
- Oj, szkoda, szkoda... Po co Pani jedzie do USA?
- Wygrałam konkurs, taka wizyta studyjna w obszarze kultury
- Yes, aaaa, jak pani myśli, dlaczego wybrali właśnie panią?- świdruje mnie wzrokiem
- No cóż, pewnie jestem najlepsza w tym, co robię - wypalam w " amerykańskim stylu"
Urzędnik uśmiecha się pokazując rząd białych zębów.
- Oooo! Super! Super! Ale jak się będzie pani komunikowała, jak coś się stanie, bez znajomości języka?- uśmiecha się nadal
-Dam radę, body language...- ( żenada po raz drugi )
Urzędnik nadal się uśmiecha i pocieszam się w duchu,że jedna docenia mój spryt.
Powoli dopada mnie zmęczenie, rozglądam się za automatem z kawą. Chce mi się spać, po nocce w autobusie. Niestety, jest tylko dystrybutor z coca colą.
Na szczęście powoli wszyscy kończą te krótkie spotkania z konsulem, a więc w perspektywie zaraz stąd wyjdziemy.
Przy okienku stoi jeszcze Piotr, który zaimponował nam, kiedy powiedział, że właśnie zrezygnował z funkcji wice wójta, bo zakłada fundację na rzecz uzdolnionych dzieci i młodzieży.
Rozglądam się po sali. Tyle okienek i tyle krzeseł, a ludzi starających się o wizy mało. Dosłownie dwie, może trzy. Zamykam oczy i wyobrażam sobie te kolejki kilkanaście lat temu i pewnie gwar, napięcie, nerwowe rozmowy...
Film o " dawnej Polsce w amerykańskiej ambasadzie" przerywają mi koledzy
- Jak to? Co ty mówisz? Co teraz będzie?
Przed mami stoi strapiony i zdezorientowany Piotr.
- No nie wiem, jak to się stało! Nie mogę złożyć wniosku wizowego, bo na formularzu nie ma kodu kreskowego, formularz nie dotarł online do ambasady
Oczy nam się wytrzeszczają.
- Jak to możliwe? Co teraz?
- No nie wiem, jak to. Wychodzi na to, że wniosek wypełniłem,ale nie wysłałem do końca.
Co robić? Gorączkujemy się wszyscy. Jest już po 15tej, zaraz zamykają ambasadę.
- Cóż będę musiał przyjechać jeszcze raz, ale jestem wściekły, wszystkie plany mi się krzyżują.
- Może poproś panią, jakoś ci pomoże, skoro już tu jesteś- mówią chłopaki
- Nie, nie ma szans- odpowiada zrezygnowany Piotr.
Siedzimy w szoku i nie wiemy co począć.
Piotr wraca pod okienko, coś tam sobie mruczy pod nosem.
Patrzymy na siebie zdezorientowani. 
- Dzwońmy do Magdy- woła ktoś w pośpiechu
- Nie damy rady!
- Jak to nie damy rady- mówi Maria- przecież mam jej numer telefonu, już dzwonię. - łapie się za kieszeń swetra... I już wie, to co my wiemy od początku, a ona dopiero sobie przypomniała- nie mamy przecież naszych komórek.

































Piotr tymczasem wraca do okienka. I za chwilę woła nie pamiętam, chyba Jakuba, bo on dobrze mówi po angielsku.
Okazuje się,że pani w okienku zlitowała się nad nim, Pozwala szybko wypełnić wniosek , przesłać i wydrukować. 
Oddychamy z ulgą i uśmiechamy się do siebie. Ale co to? Piotr w pośpiechu wychodzi z ambasady, nic nam nawet nie mówiąc. Znów zdziwienie, konsternacja, pytający wzrok...
Czekamy, czekamy, zaczynamy głupio żartować sobie, chyba,żeby spuścić napięcie...
Wraca po 20 min. Okazało się,że musiał w błyskawicznym tempie znaleźć fotografa i jeszcze raz zrobić sobie zdjęcie do wizy, bo na poprzednim nie było widać dokładnie jego ucha.
- Oj Piotrek! Stawiasz dzisiaj morze wódki jak nic!- klepią go po ramieniu chłopaki, kiedy jest już po wszystkim.
Potem jedziemy do siedziby PAFW. W kolejnej klimatyzowanej sali dosłownie rzucamy się na termos z kawą. 
Beata i Magda pytają nas co chcielibyśmy zobaczyć, jakich ludzi? organizacje? miasta? Mówimy, że koniecznie Nowy Jork! Koniecznie! I ja wypalam o tych hot dogach :)
Mirek i Radek z PAFW opowiadają nam w skrócie, czym zajmuje się fundacja, jakie są jej cele, struktura, finansowanie. To na wypadek, gdyby nas pytali w Stanach. Dostajemy również angielskojęzyczne publikacje o PAFW oraz odznaki fundacji z połączonymi flagami USA i Polski.
Na dole spotykamy jeszcze Kasię Czaykę i całą ekipę Szkoły Liderów. Na dole odbywało się spotkanie inauguracyjne VIII edycji. Witamy się serdecznie i razem, jednym autokarem jedziemy na kolację do Willanowa na grillowaną pierś z kurczaka z mozzarelą i tort bezowy.
Jestem już tak zmęczona, że marzę tylko o wygodnym łóżku. Rano rozpoczyna się Zlot Szkoły Liderów.
Po kolacji jedziemy żółtym autokarem do Leszna, wyboje straszne, robi się już ciemno. 
W " agroturystyce" czekają na nas inni uczestnicy z koszernym winem i orzeszkami z Izraela, bo właśnie jeden z kolegów wrócił z wizyty studyjnej. Niestety odpadam, nie jestem w stanie prowadzić nocnych rozmów, nawet nie wypijam szklaneczki wina.Padam na łóżko i zasypiam...